id: 593be6

Rehabilitacja taty

Rehabilitacja taty

Wpłaty nieaktywne - wymagane działanie Organizatora zrzutki. Jeśli jesteś Organizatorem - zaloguj się i podejmij wymagane działania.

Nasi użytkownicy założyli 1 152 017 zrzutek i zebrali 1 196 955 166 zł

A ty na co dziś zbierasz?

Opis zrzutki

Zrzutkę założyłam, aby zebrać środki na rehabilitację mojego taty, który 23.03.2018 miał pierwszy wylew krwi do pnia mózgu (po pierwszym wylewie w trzeciej dobie nastąpił kolejny, po którym życie taty był zagrożone i w stanie krytycznym przez około 4 tygodnie). Aktualnie po kilku miesiącach ciężkiej walki tata wraca powoli do zdrowia i pełni sił, jednak aby to nastąpiło na poziomie może nie sprzed udaru, bo tata nigdy już nie będzie tym samym człowiekiem, ale takim, aby mógł "normalnie" funkcjonować, wrócić do pracy i po prostu normalnie żyć, bez konieczności stałego wsparcia osób trzecich niezbędna jest rehabilitacja, która niestety sporo kosztuje. Tę na NFZ wykorzystał w 200%, jednak aktualnie już się do niej nie kwalifikuje - na kolejną musi czekać kilka lat, a obecnie każdy dzień jest ważny, aby mógł wrócić do pełni sił. Aktualnie w związku z tym jesteśmy zmuszeni prosić o pomoc dobrych ludzi - dobro wraca, dlatego z góry dziękuję każdej osobie, która pochyliła się zarówno nad przeczytaniem tego tekstu, udostępnieniem zbiórki innym, jak również nad przelaniem każdej złotówki. Każda złotówka ma wielką moc, dlatego raz jeszcze wszystkim dziękuję z góry dziękuję za pomoc i dobre serce!

23.03.2018, zaczął się jak większość piątków w roku – zarówno dla mnie jak i mojej rodziny. Zastanawialiśmy i snuliśmy plany dotyczące weekendu. Gdzie pojedziemy, co zrobimy, czy z kim się spotkamy. Myśleliśmy o zbliżających się świętach wielkanocnych. Wszystko jednak zmieniło się kilka minut po 16, kiedy odebrałam przeraźliwy telefon od mamy, która histerycznym głosem powiedziała, że tata miał albo zawał, albo wylew – nie wiadomo. Jechał autem, wiozą go do szpitala. Dowiedziałam się jakiego i tam pojechałam – w końcu jestem najstarszym dzieckiem mojego taty i jedyną córką. Po drodze dzwoniłam do najbliższej rodziny z informacją, że coś się wydarzyło, jednak do końca nie wiem co.

Po dotarciu na miejsce pobiegłam na salę przyjęć oddziału ratunkowego. Dostałam dokumenty do wypełnienia, odebrałam rzeczy osobiste taty. Słyszałam go obok – za kotarą. Robili mu badania, zadawali mu jakieś pytania. Odpowiadał bełkocząc. Podpisałam się gdzie musiałam i podeszłam do niego. Mówił coś – wydawało mi się, że z sensem. Zmieniłam zdanie, gdy przez kolejne kilka minut mówił to samo. Tak jakby nie docierało do niego, że już to słyszałam – jakby się zaciął. Wiedziałam już, że nie jest dobrze. Wyprosili mnie z sali i kazali czekać na korytarzu. Badania robili jakiś czas – teraz nawet nie pamiętam, czy trwało to godzinę, czy dwie – w każdym bądź razie krótko w porównaniu do tego ile czasu czekali tam inni. Było już dla nas jasne, że tacie stało się coś poważnego. Zostaliśmy poproszeni przez lekarza - poinformował nas, że tata miał wylew, że krew się sączy i zalewa powoli pień mózgu. Poinformowano nas, że nie jest to miejsce operacyjne, więc nie mogą mu pomóc, ponieważ operacja jest zbyt ryzykowna – krwiak był „zaplątany” we wszystkie „funkcje życiowe”, czyli w każdy układ odpowiadający za nie. Przykładem takiej funkcji jest oddychanie. Dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie przyczyną było wysokie ciśnienie, które wynosiło 230 na… właśnie nawet nie pamiętałam na ile. Skupiłam się na pierwszej wartości, która była prawie dwukrotnie wyższa jak prawidłowa! Zastanawiałam się jak to możliwe – przecież tata miał 50 lat – 51 skończy 27.07. Nigdy nie chorował, nie brał żadnych leków, a tu coś takiego.

Zawieźli go na oddział neurologii, na salę pod stałą obserwacją. Z racji tego, że był już późny wieczór pożegnaliśmy się z nim i powiedzieliśmy, że przyjedziemy kolejnego dnia. Byliśmy tam w pierwszej dobie po wylewie. Następnie w drugiej i w trzeciej. Tata mówił, był świadomy, jednak raz miał problem z poruszaniem jedną stroną ciała, innym razem z drugą. Czasem łapał go paraliż jednej strony ciała i np. samoczynnie podnosiła mu się ręka. Nie był w stanie jednak usiąść, ale jadł i oddychał sam. Ciągle leżał. Wiedzieliśmy, że nie jest dobrze, ale fakt, że z każdą minutą stan taty się nie pogorszał w żaden drastyczny sposób był dla nas ogromną nadzieją na to, że nic się więcej nie wydarzy.

Niestety nie musieliśmy długo czekać aby „na własnej skórze” się przekonać, że wszystko może zmienić się w ułamku sekundy. Gdy w poniedziałek wieczorem – w granicach godziny 19 lub 20 odebrałam telefon od obcego numeru usłyszałam najgorszą rzecz mojego życia. Był to chyba jeden z najgorszych dni, jakie dotychczas przeżyłam – o ile nie najgorszy. Kilka zdań – kobieta przedstawiła się. Powiedziała, że jest lekarzem ze szpitala, w którym leży mój tata. Zapytała o moje dane, czy jestem córką Pana A. Odpowiedziałam, że tak, usłyszałam wówczas, że koło godziny 16-17, tata gorzej się poczuł, miał drugi wylew, aktualnie jest w stanie zagrażającym jego życiu i ona musiała mnie o tym poinformować. Chciałam uzyskać więcej informacji – nie chciała mi ich przekazać przez telefon. Ubrałam się chyba w 2 minuty, a w międzyczasie zamawiałam taksówkę, która miała mnie zawieźć do szpitala. Na miejscu weszłam do gabinetu – wspólnie z siostrą mojego taty, która dojechała do mnie. Usłyszałyśmy, że tata późnym popołudniem dostał gorączki, zaczął się gorzej czuć, następnie wymioty, niedrożność dróg oddechowych, zatrzymanie akcji serca, reanimacja, intubacja, oddychanie przez respirator, brak przytomności – tylko to zapamiętałam z tego wszystkiego co było mi przekazywane. Dotarły do mnie jeszcze informacje, na temat tego, że tata ma zalaną większą część pnia mózgu, że najbliższe godziny będą decydujące. Jego stan ogólnie można określić jak krytyczny, a miejsce wylewu jest w ogóle nieoperacyjne. Przez fakt, że w ostatnich kilkanaście godzin przeczytałam masę artykułów na temat wylewów pomyślałam sobie, żeby tylko nie nastąpiła śmierć pnia mózgu zanim krwiak zacznie się wchłaniać… Zapytałam lekarki czy możemy go zobaczyć. Pozwoliła nam wejść na salę. Wpuszczono nas na kilka minut. Widok taty był przerażający. Ogromna ilość aparatury, a wśród niej on – mój tata, który jeszcze kilka dni wcześniej mi pomagał w jakichś pierdołowatych czynnościach w domu. Jego siostra zrobiła mu zdjęcie, aby pokazać mojej mamie – niestety nie mieliśmy pewności, że przeżyje – ba lekarka dawała nam wyraźne sygnały, że jest duże ryzyko, że już się nie obudzi, dlatego chcieliśmy, żeby mama miała możliwość zobaczenia go, jak tylko będzie w stanie.

Mimo tego wszystkiego co usłyszałam ja jednak patrząc tak na niego leżącego tam, nieprzytomnego, wiedziałam, że będzie dobrze – nie pytajcie skąd, ale wiedziałam.

Po kilku dniach leżenia w pełnej nieświadomości okazało się, że tata ma gorączkę wewnątrzczaszkową, czyli tak zwaną gorączkę mózgu – w skrócie jego mózg „gotował się” wewnątrz czaski w jakichś 40 stopniach, których prawie w ogóle nie dawało się zbić. Lekarz prowadzący poinformował nas, że najlepiej będzie się z tatą pożegnać. Ja mimo, że się z nim żegnałam wiedziałam, że to się nie może tak skończyć. Wiedziałam, że jesteśmy silnymi ludźmi – mam w dużej mierze charakter po tacie i wiem, że jestem nie do zdarcia, a co dopiero on – przecież moje geny to tylko 50% tego co posiada on sam!

Przez długi okres czasu tata miał tę gorączkę - potem zaczęła ustępować. W międzyczasie okazało się, że został zarażony gronkowcem. Stale był nieprzytomny i oddychał przez respirator, a karmiony był sondą. Kolejne osoby, które leżały z nim na Sali albo wychodziły do domu, albo niestety umierały, a on tam tak leżał dzień za dniem. Trwało to jakieś 4 tygodnie – dokładnie nie pamiętam – standardowo na tej sali chorzy są kilka dni. W międzyczasie zrobiono mu zabieg tracheotomii.

Gdy pewnego dnia otrzymałam telefon od mamy wiedziałam, że jest przełom – nie myliłam się. Krwiak zniknął. Mimo zalania całego pnia mózgu nie było po nim śladu. Lekarze jednak sceptycznie podchodzili do naszego entuzjazmu. Informowali nas, że po takich wylewach ludzie albo umierają, ale jak to się potocznie przyjęło mówić „są roślinkami”. Tata przeżył więc pierwszą opcję wykluczyli – pozostała druga. Oswajaliśmy się z tą myślą, w międzyczasie zastanawiając się jak sobie poradzić z całkowicie nową dla nas sytuacją. Tata był jedyną osobą, która pracowała, a w domu na wychowaniu mają razem z mamą jeszcze dwóch moich młodszych braci, z których jeden chodzi do szkoły średniej, a drugi chodził jeszcze do przedszkola. Ja ciągle miałam nadzieję, że będzie dobrze, ale również w głowie układałam plan awaryjny – wrócę do rodziców, będę pomagała finansowo, i nie tylko. Byłam gotowa w pełni poświęcić swoje życie dla mojego taty, aby tylko mu pomóc. Jak się później okazało moja intuicja mnie nie zawiodła.

Tata zaczął sam oddychać. Wyjął sobie sam sondę, którą był karmiony - bo mu po prostu przeszkadzała. Mimo, że nie mówił, swoimi gestami i ruchami bardzo nas bawił – można powiedzieć, że odstawiał dla nas swoisty kabaret. Stwierdziliśmy, że skoro humor mu dopisuje jest naprawdę lepiej i pojawiło się światełko w tunelu. Skoro nie ma depresji wiedziałam, że będzie dobrze. Z dnia na dzień widzieliśmy postępy – samodzielne jedzenie, oddychanie bez podawania tlenu, poruszanie rękoma, aż w końcu mowa, gdy tylko wyjęli mu rurkę z tracheotomii. Każdy mu gratulował siły do walki - lekarze byli pod wrażeniem jego postępów. Śmiałam się czasem, że jest ich pupilkiem. Mimo, że lekarze mówili nam, że tata nie będzie robił tego czy tamtego, on każdego dnia pokazywał im, że będzie to robił, tylko musi odrobinę poćwiczyć. Zajmował się nim również sam ordynator, który jak dobrze pamiętam określił go mianem „dziecka cudu”.

Nastąpił moment wypisu ze szpitala neurologicznego, gdzie tata spędził trochę ponad 2 miesiące. Na tydzień pojechał do domu, skąd następnie został przetransportowany na 6-tygodniowy pobyt w szpitalu rehabilitacyjnym. Ćwiczenia i rehabilitacje wykorzystywał na 200% - najszybciej stawiał się na sali ćwiczeń, najpóźniej z niej wychodził i najwięcej, najciężej ćwiczył. Wiecie co jest najpiękniejsze? Ja wiedziałam, że on walczy tak dla mojej mamy – tak bardzo ją kocha, że nie wyobraża sobie życia, żeby jej nie wspierać w trudach dnia codziennego. To dla niej znajduje siłę na walkę o tę sprawność. W ostatnią niedzielę pobytu taty w szpitalu pochwalił mi się, co zrobił przez te 6 tygodni – sam stanął na nogi. Co prawda niepewnie, ale SAM!

Po powrocie ze szpitala zaczęły się schody i przyszło zmierzyć się z rzeczami, których nie można było uniknąć. Tata ćwiczy codziennie, jednak wiadome jest, że sam – bez kierownictwa odpowiednio wyszkolonej osoby, nie będzie czynił takich postępów w powrocie do sprawności, jak pod okiem specjalistów ze szpitala. Z racji tego, że tata był jedyną osobą utrzymującą rodzinę, a mama teraz nie może pójść do pracy, bo nie będzie miał się kto nim opiekować ich sytuacja materialna uległa drastycznemu pogorszeniu się. Razem z najstarszym z moich braci wspieramy rodziców ile się da, jednak nasze budżety też są mocno ograniczone. Dzięki wsparciu swojego rodzeństwa tata może odbywać jedną - dwie godziny tygodniowo rehabilitacji z prywatnym rehabilitantem, jednak jest to zdecydowanie za mało. To tak zwana kropla w morzu potrzeb. Najbliższe miesiące są decydujące o tym, czy uda mu się wrócić do pełnej sprawności, czy też nie. Aby jednak to nastąpiło potrzebna jest intensywna rehabilitacja, realizowana jak największą ilością różnorodnych zabiegów, ćwiczeń między innymi wykonywanych przy pomocy specjalistycznego, nowoczesnego sprzętu. Jak już wspominałam na początku, tata swój limit rehabilitacji na NFZ wykorzystał na najbliższe lata, a teraz musimy radzić sobie sami. Środki, które udało nam się zebrać przez ostatnie tygodnie powoli się kończą i zostało ich tylko na kilka, no może kilkanaście godzin prywatnych rehabilitacji – a tyle ich tata potrzebuje dziennie!

Udało mi się znaleźć szpital, w którym prywatnie tata mógłby być rehabilitowany każdego dnia – od poniedziałku do niedzieli, w którym to szpitalu wiemy, że wykorzysta każdą sekundę rehabilitacji, aby wrócić do formy. Znajduje się tam najlepszy sprzęt, najwyższej klasy, ponieważ jest to nowa placówka. 6-tygodniowy pobyt w tym miejscu kosztuje jednak sporo - około 17 tysięcy złotych. Kwota ta jest na obecną chwilę dla mojej rodziny w ogóle nie osiągalna, ale dla grupy jest to już cel realny i uważam, że możliwy do osiągnięcia. Wierzę w pomoc innych – sama również niejednokrotnie wspierałam różne cele charytatywne. Wierzę w to, że ludzie są naprawdę dobrzy i pomocni, trzeba tylko zwrócić się do nich o pomoc i wiem, że jej nie odmówią. W naszej sytuacji każda złotówka ma znaczenie, dlatego z góry dziękuję każdej osobie, która swoje ciężko zarobione pieniądze postanowi przekazać na rzecz mojego taty. Uwierzcie mi, że on Was nie zawiedzie i każdy gorsz z przeznaczonej na niego kwoty wykorzysta najbardziej jak się da. Również ja ze swojej strony wiem, że dobro wraca, dlatego dziękuję każdej osobie, która przeczytała fragment całej trwającej już 4 miesiące historii z życia mojej rodziny. Każdej osobie, która przekaże tę historię dalej, ale przede wszystkim tym, którzy będą mieli możliwość i wesprą mojego tatę materialnie. Naprawdę dziękuję Wam z całego serca – i pamiętajcie DOBRO WRACA!

Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.

Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.

Pierwsza na świecie Karta Wpłatnicza. Twój mini-terminal.
Pierwsza na świecie Karta Wpłatnicza. Twój mini-terminal.
Dowiedz się więcej

Wpłaty 162

preloader

Komentarze 17

 
2500 znaków