id: 7fs3bv

Godne pożegnanie dla Pikusia

Godne pożegnanie dla Pikusia

Zrzutka została wyłączona przez organizatora
Wpłaty nieaktywne - wymagane działanie Organizatora zrzutki. Jeśli jesteś Organizatorem - zaloguj się i podejmij wymagane działania.

Nasi użytkownicy założyli 1 160 126 zrzutek i zebrali 1 204 733 777 zł

A ty na co dziś zbierasz?

Opis zrzutki

UPDATE:

Cześć. Biję się w pierś że tyle zajęło mi napisanie kilku słów w ramach aktualizacji, w ostatnim czasie działo się bardzo dużo, zbyt dużo. Trudno było zebrać myśli.

Pikuś jest już gdzieś indziej. Ostatnie dni, godziny, minuty spędził otoczony ukochanymi ludźmi i dużą ilością ulubionych smakołyków. W całym tym naszym nieszczęściu, odczuwam jednak zadowolenie i spokój – że mogliśmy spędzić ten ostatni czas razem, tak jak nam obu było to potrzebne. Głaskom i miziankom nie było końca, ani przez chwilę nie był sam. Wiem że czuł ten ogrom miłości, i pomimo tego że już tęsknię, ta wiedza przynosi ukojenie.


Chciałbym z całego serca podziękować Państwu – wszystkim tym którzy postanowili dorzucić się do naszej zbiórki, i tym samym bardzo ułatwić nam powolne przeżywanie tego końca. Pikuś, choć już nie zamerda krzywym ogonkiem, jest ze mną w domu, tu gdzie jego miejsce. Nie udźwignąłbym tego wszystkiego na swoich wątłych barkach, gdyby nie Wy – jeszcze raz, DZIĘKUJĘ.


Podziękowania należą się także wszystkim tym, którzy wsparli nas dobrym słowem, pokrzepiającym komentarzem, poradą, czy nawet ciepłą myślą.

Zazwyczaj z trudnością przychodzi mi wyciąganie ręki po pomoc, to była pierwsza tego typu „zrzutka” którą zainicjowałem w jakiejkolwiek sprawie. Cieszę się jednak że to zrobiłem, i jest mi tak bardzo miło że jest dookoła tyle osób które zrozumiały, pochyliły się na moment nad naszą historią. Z wiarą w człowieka bywa u mnie różnie, i pomimo smutku ostatnich tygodni czuję się także bardzo podbudowany. Dziękuję za ten ogrom nadziei.

Jest mi też niezwykle miło że tekst w jaki ubrałem tę naszą historię spodobał się, może nawet kogoś poruszył. Na co dzień nie wrzucam w przestworza internetu swoich zapisków. Kto wie, może dzięki tylu chlubnym komentarzom zacznę. :)


Ostatnie słowo dla tych, którzy w naszej opowieści znaleźli cząstki swojej własnej rzeczywistości, lub właśnie teraz borykają się z podobnymi wyzwaniami – walczcie o swoich psich przyjaciół tak mocno jak umiecie, tak długo jak się da. Ale pamiętajcie też - w tym wszystkim nie chodzi o mnie, ani o Ciebie. Rozstanie jest czymś niezwykle trudnym, ale niech strach przed rozłąką nie będzie motorem do przedłużania cierpienia. Czasem trzeba się rozstać, ale jakże wspaniale że to co było, było. Jakże pięknie że był. Dziękuję, Pikusiu. I dziękuję Wam.

Piotrek


***


Cześć! 

Piszemy do Was z Wrocławia. Dwóch chłopaków – czworonożny ok. 15 lat (nie ma na to papierów ;), i dwunożny - lat 30.

Żyjemy razem od prawie trzech lat. Czworonożnemu na imię Pikuś – to jeszcze pamiątka po poprzednim, niezbyt dobrym życiu. Jegomość o czarnym umaszczeniu biegał gdzieś po wsi pod Wrocławiem, na głodniaka, z guzem-gigantem na pół tyłka. Został zauważony i odratowany przez wspaniałe wolontariuszki z Ekostraży.

Kiedy ja – czyli Piotrek, ten dwunożny - natknąłem się na zdjęcia jegomościa na facebooku organizacji, większe wrażenie od paskudnych zmian nowotworowych zrobiły na mnie mądre, przepełnione pokorą oczy, oraz uroczo opadające lewe uszko. Jeden telefon, spacer zapoznawczy, i dwa dni później jamnikopodobny w białym krawaciku grzał mi już fotel swoją dupką.


To był początek 2020 roku. Początkowo miał być dom tymczasowy, spokojna przystań w której dojdzie do siebie po zabiegu usunięcia guza, dotrzymując przy tym towarzystwa pracującemu singlowi, czyli mi.

Wszyscy wiemy co przyniósł marzec. Zdawało się że świat się na chwilę zatrzymał, i praktycznie z dnia na dzień nic dla nikogo nie było takie samo. Nagle lockdown, izolacja, totalna samotność. I nas dwóch, razem, od rana do wieczora.

Taki stan rzeczy trwał do maja, było więc sporo czasu aby się wzajemnie poznać, dotrzeć, porządnie obwąchać. 

Nie od razu zapanowała między nami przyjaźń. Ja – uparty, przyzwyczajony do swoich rytuałów, typ jedynaka z całym zestawem cech jakie za tym idą. On – uparty podwójnie, nie spoufalający się nadmiernie, totalny indywidualista. Bywa tam gdzie chce, wtedy kiedy chce, w takiej pozycji jaka jemu odpowiada. Potrafił taktownie lecz dosadnie pokazać mi gdzie moje miejsce. Bywały tarcia, podgryzienia, sprzeczki o upodobania kulinarne (żarłok z niego niesamowity), czy o miejsce na fotelu. Bywało też miło i sielsko – te momenty kiedy witał mnie w progu po moim powrocie z pracy, lub gdy niewiele myśląc wskakiwał na kanapę i kładł siwiejącą głowę na moich kolanach, by kilka momentów później wypolerować je swym zwinnym językiem. Albo gdy swoim donośnym głosem, z werwą której nie powstydziłby się rottweiler, bronił mnie przed nieproszonymi - w jego ocenie - gośćmi.

Tak czy inaczej, w okolicach lipca jasne było dla nas obu, że odwrotu już nie ma.

Miał być dom tymczasowy, został po prostu dom.


Przez kolejne dwa lata z hakiem bywały momenty lepsze i gorsze, jak to w życiu, ale każdy z nich spędziliśmy razem.

Wycieczki dalsze i bliższe, nieudane lekcje pływania w jeziorze (pływak z niego marny, jak i ze mnie ;), jesienne spacery do parku, zimowe wieczory spędzone na wspólnym wygrzewaniu się pod kocem. Wzajemny szacunek przerodził się w szczerą sympatię, a w końcu w prawdziwą przyjaźń – taką w której nie ma miejsca na ocenianie siebie. Po prostu bierzemy siebie nawzajem takimi jacy jesteśmy. Ja nie oceniam jego niepohamowanej nienawiści do rowerzystów i biegaczy, a on odpuszcza mi gdy czasem chcę pospać do 11.

Nowotwór powrócił po raz pierwszy w okolicach sierpnia 2021. Zaznaczał swoją obecność po cichu, bez fanfarów. Kiedy mocniej wychylił łeb, zakasaliśmy rękawy i wycięliśmy dziada. Potem było pół roku względnego spokoju.

W okolicach kwietnia 2022 tyłek znowu zaczął obrastać paskudnymi wyroślami. Niewiele myśląc, przystąpiliśmy znów do znanego nam już cyklu zdarzeń: badania, narkoza, operacja, rekonwalescencja. Ludzka część duetu w międzyczasie straciła pracę, więc znów całe dnie i noce razem. Pikusiowi chyba pasował taki stan rzeczy, bo wszelkie moje próby zostania sam na sam z komputerem niweczył nawoływaniem o atencję, wpychając się „na trzeciego”. ;-)

Dwie operacje, kilka kroplówek, sto mięsnych puszek i tysiące wydanych złotych później zgodnie stwierdziliśmy, że teraz już czas na odrobinę wytchnienia. 

Spokój trwał w porywach cztery miesiące, zakończył go znów złowrogi ryk upartego raczyska.

Teraz nasz psi doktor załamał już ręce – trzeci nawrót w ciągu roku. Tym razem monstrum nie zadowoliło się obrastaniem jedynie wokół zacnego czarnego tyłeczka i ciągle merdającego na przekór wszystkiemu ogona. Skupiska guzów, wyglądające jak małe kalafiory, zaczęły obrastać pikusiowe ciałko w ogromnie szybkim tempie.

Obydwaj stwierdzamy zgodnie że jesteśmy zmęczeni.

Zmizerowany jegomość mimo wszystko zachowuje optymizm i skupia się na tym, co dla niego najważniejsze – jedzeniu ile się da, obwąchiwaniu każdego źdźbła trawy z osobna, obsikiwaniu ścian pobliskich budynków i nieodstępowaniu swojego człowieka na krok. Czasem mam wrażenie, że to on podtrzymuje mnie na duchu, nie odwrotnie.

Jest październik 2022. Jesteśmy po całym szeregu kosztownych badań i konsultacji. Choć determinacja jeszcze wrze w obydwu, wyniki badań i wspaniali panowie doktorzy nie dają nam złudzeń. Dobrych wieści brak. Oprócz pochłaniania z nieustającym apetytem swych mięsnych posiłków, pan Pikuś łyka teraz jeszcze antybiotyki, sterydy i dwa dziennie przeciwbóle. 

Obaj już wiemy że nasz wspólny czas dobiega końca, oswajamy tę myśl, choć nie jest to łatwe. W gorszych momentach obijają nam się po głowach pytania – dlaczego nie może być po prostu fajnie, normalnie, bez tego całego cierpienia? W jednym jesteśmy zgodni – każda minuta teraz jest po to aby nacieszyć się sobą nawzajem na całego.

 

Mimo tego że choroba nas pokonuje, nie czujemy się przegrani. Prawie trzy lata wspaniałej przyjaźni, głasków, drapania za uchem, lizania po rękach (no dobra, po nogach też) – to ogromny przywilej i szczęście, którego wielu nigdy nie zazna. Jestem wdzięczny. Widząc przepełnione miłością spojrzenie Pikusia gdy jego wzrok skierowany jest w moją stronę, mogę chyba śmiało napisać w jego imieniu że on czuje tak samo.


Na koniec naszej wspólnej drogi mam jeszcze tylko jedno życzenie. Chciałbym umożliwić mojemu przyjacielowi godny koniec - taki, który odbędzie się na naszych warunkach, a nie pod dyktando bezwzględnego nowotworu który wyniszcza mojego psa każdego dnia. Chciałbym żebyśmy pożegnali się zanim choroba doszczętnie wyniszczy jego organizm, póki jest jeszcze sporo Pikusia w Pikusiu.

Chciałbym też abyśmy na przekór śmierci pozostali razem. Nie wyobrażam sobie aby oddać mojego psa do utylizacji, jak zwykły odpadek. Są na szczęście firmy które oferują kremację zwierząt domowych, ale ceny takich usług są bardzo wysokie. W ostatnich miesiącach walka o życie Pikusia wiązała się z bardzo dużymi kosztami, i wyczerpała wszelkie nasze rezerwy. Leki, cotygodniowe wizyty u weterynarza, konsultacje onkologiczne, badania - USG, biopsja, tomograf komputerowy. Bez pomocy Was - przyjaciół, oraz osób które być może jakoś utożsamią się z naszą historią, lub po prostu pojmą naszą przyjaźń - nie damy rady spełnić tego celu.

Koszt kremacji to około 1000-1200 zł, do tego urna ok. 200-400 zł. Wcześniej humanitarna eutanazja, której koszt wraz z zastosowanymi lekami to około 350 zł.

Każda, nawet najmniejsza pomoc, przyda nam się na tej ostatniej prostej.

Dziękujemy,

Pikuś i Piotrek


(autorzy zdjęć: Jerzy Piątek, Jerzy Wypych, Piotr Myszyński)


Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.

Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.

Pierwsza na świecie karta do przyjmowania wpłat. Karta Wpłatnicza.
Pierwsza na świecie karta do przyjmowania wpłat. Karta Wpłatnicza.
Dowiedz się więcej

Wpłaty 90

MA
Marysia
40 zł
 
Dane ukryte
ukryta
 
Dane ukryte
50 zł
AG
Agnieszka
20 zł
ŁM
Luke M
300 zł
 
Dane ukryte
20 zł
 
Dane ukryte
ukryta
DD
Dorota
200 zł
WM
Gosia Wr
10 zł
 
Dane ukryte
ukryta
Zobacz więcej

Komentarze 6

 
2500 znaków