Dofinansowanie wydania powieści Wojciecha Pieniążka p.t. "Pasja według"
Dofinansowanie wydania powieści Wojciecha Pieniążka p.t. "Pasja według"
Nasi użytkownicy założyli 1 231 912 zrzutek i zebrali 1 365 497 852 zł
A ty na co dziś zbierasz?
Opis zrzutki
Nazywam się Wojciech Pieniążek. Dotąd, gdy ktoś mówił o mnie, że jestem pisarzem, zżymałem się: autorem jednej książki. Były to dwie prozy pod wspólnym tytułem "To, co zostaje", wydane w roku 2018 przez Wydawnictwo JankKa. Kto chce dowiedzieć się więcej, może otworzyć ten link: https://www.jankawydawnictwo.pl/det_to_co.html.
Dziś jestem autorem książek dwóch. Ta druga – powieść "Pasja według" – to, śmiem twierdzić, dzieło życia. Choć niejedno w przyszłości może się zdarzyć.
O czym ta powieść i dlaczego została napisana – możecie się dowiedzieć czytając przedmowę, którą zamieszczam na końcu tego opisu.
Jej wydawcą jest wydawnictwo Mons Admirabilis Janusza B. Roszkowskiego – i wyda ją w grudniu 2023 roku niezależnie od wyniku niniejszej zrzutki. Za Waszą jednak sprawą, drodzy ewentualni zrzucający się – przedsięwzięcie indywidualne i wysokiego ryzyka przekształcić się może w projekt zbiorowy, wspólny, z którego każdy, kto się do niego dołoży mieć może korzyść. Duchową – czytając. Drugą zaś będzie satysfakcja z wprowadzenia wartościowego tekstu do obiegu literackiego.
A czy naprawdę jest on wartościowy? Odsyłam:
a) do wcześniej wspomnianej przedmowy, gdzie z grubsza możecie się zorientować, jak piszę i o czym piszę;
b) do zdania mojego Wydawcy, który ryzyka wydania i pracy redakcyjnej nad książką się podjął. Tu aż mi głupio. Ale Wydawca powiada tak:
„Jako pisarz z 60-letnim stażem i redaktor książek we własnym wydawnictwie od roku 2012, a wcześniej – na zlecenia różnych wydawców – od dawien dawna, byłem wręcz zszokowany "Pasją według", książką nieznanego mi wcześniej autora. Zszokowany jej doskonałością formalną i treściową, bo cyzelowaną tak jak Gaudi cyzelował La Sagrada Familia, z wizjonerską dbałością o każdy szczegół architektoniczny, wpasowywany w całość podług tylko jemu znanych praw ciążenia. Za jakie grzechy Wojciech Pieniążek postanowił wznieść swoją Świątynię Pokutną w czasach tak niesprzyjających literaturze książkowej, nie wiem. I chyba on też nie wie. Na całe szczęście.
Po zakończeniu pracy redakcyjnej napisałem w mailu między innymi: ‘Miły Panie, skrócić i wyrzucić? Najlepiej całość, bo przecież, zjadłszy zęby na literaturze, sam bym takiej książki napisać nie potrafił. Nie będę Panu mówił, jakie skojarzenia towarzyszyły mi przy tej pracy, bo rodziły się i znikały w miejsce wciąż nowych i nowych. Zresztą, przemielił je Pan w sobie wszystkie. Z Pana książką jest tak: trzeba w nią wejść całkowicie albo nie wejść wcale. Inaczej się nie da’”.
Kwota zebrana poprzez tę zrzutkę pomoże dofinansować projekt okładki autorstwa Darii Perzyny, wykonany w oparciu o jeden z moich ulubionych obrazów świetnej malarki znad Świdra, Jolki Knap. Projekt ten możecie obejrzeć sobie na załączonym zdjęciu. Ponadto Wasze pieniądze mogą wesprzeć pracę Piotra Zajączkowskiego przy składzie i graficznym opracowaniu całości. Oraz druk. Druk, z uwagi na wzrost cen papieru i w ogóle inflację, jakiej doświadczamy ostatnio – to największa część kosztów produkcji książki i główny czynnik ryzyka. Bo książka jest gruba. Ponad 500 stron.
Ostatnie, lecz nie najmniej ważne: będę niezmiernie wdzięczny za najmniejsze nawet wsparcie, lecz zrzutka ta może być czymś więcej, niż zwykłą zrzutką. Każdy, kto wpłaci 50 zł lub więcej, dostanie egzemplarz z dedykacją i podpisem autora. Cena okładkowa książki wynosi 49 zł, więc dla tej kategorii wpłacających zrzutka byłaby formą przedsprzedaży. Ponadto czterem najhojniejszym darczyńcom oferuję bonus naprawdę dużej wartości: tygodniowy rejs po Śniardwach będący rejsem poprzez scenerię powieści, w drugiej połowie czerwca 2024 r. lub w innym, pasującym wszystkim letnim terminie. Poprzez scenerię – bo rzecz dzieje się w Mikołajkach, na Śniardwach właśnie i wiosce Wojnowo kilkanaście kilometrów od Mikołajek. Dzieje się także w byłej Jugosławii, w Afganistanie, Rosji i Ameryce, tam jednak się nie wybierzemy. Do Wojnowa - które nie leży na szlaku żeglarskim, a jedynie nad Krutynią - pojedziemy samochodem. Funduję czarter jachtu – dużego i wygodnego, z wysokością stania pod pokładem, na którym będziemy nocować – a także oferuję siebie jako skippera i przewodnika po świecie tak realnym, jak i wyobrażonym, przy czym z góry zaznaczam, że nie wymagam od uhonorowanych rejsem darczyńców udziału w żeglowaniu. Kto chce, może się zaangażować i nawet czegoś nauczyć (jeśli nie umie), ale ja – jachtowy sternik morski z doświadczeniem w samotnym pływaniu – ogarniam wszystko bez wołania o pomoc. Na jedzenie obowiązuje tzw. składka jachtowa, ale stawiam wędzone węgorze w Okartowie. Okartowo i węgorze w mojej powieści mają znaczenie kluczowe.
Bonusu tego nie mogę niestety zamieścić standardowo w katalogu nagród zrzutki, gdyż platforma nie przewiduje takiej formuły. Komuś może również nie odpowiadać żeglowanie i nocowanie na jachcie, ktoś może się bać największego w Polsce jeziora (wcale nie takiego znów dużego zresztą) - na to nic jednak nie mogę poradzić. Ale czworgu z Was, tym, którzy wpłacą najwięcej i zarazem nie będą żywili obaw - solennie obiecuję taką wyprawę. Czemu czworgu? By było nam wygodnie.
Dodam, że można najpierw wpłacić 50 zł, przeczytać książkę i dopiero potem zdecydować, czy warto brać udział w wyścigu o miejsce na pokładzie. Zrzutka kończy się dopiero w lutym.
A teraz przedmowa. Proszę bardzo.
Drzwi katedry św. Jakuba w Szybeniku. Przedmowa jakby Conradowska, jednak bez przesady
Pisać przedmowę do powieści? Po co?
Jednak piszę. Powiedzmy, że odczuwam przymus wytłumaczenia się. Skoro coś zaczyna się jak wojenny thriller, a kończy jak coś zupełnie innego – to wypada chyba z tą niekonsekwencją się uporać. Mimo ryzyka, że taka fotografia na tle własnej kreacji zostanie wzięta za świadectwo autorskiego narcyzmu. Albo – odwrotnie – dowód braku wiary w siłę tejże. Trudno. Niech każdy myśli, co uważa.
Ja uważam, że ta przedmowa jest z jednego powodu: pisałem zbyt długo. Najpierw za długo nosiłem się z pomysłem, potem za długo pisałem. Dwadzieścia lat. Kawał czasu.
Ale czemu Szybenik? I tytułowe drzwi. Tu odpowiedź akurat jest prosta: w Szybeniku się zaczęło. Dokładniej: przed tymi drzwiami. Noszącymi pewien znak szczególny. Który czynił z nich – dla mnie – portal w portalu. Zaraz wyjaśnię o co chodzi.
Pierwszy raz trafiłem tam – do Szybenika – w roku 2002. Potem byłem w roku 2005 i w 2012, a ostatni raz we wrześniu dwa tysiące piętnastego. Tę datę podaję słownie – i dalej tak będę pisał kolejne, wszystkie, jakie pojawią się w tekście. Dlaczego? Bo tak. Kto chce, może sobie pointerpretować. Może mam awersję do cyfr? Niewykluczone, że słowem, nie liczbą wyróżniam tę wizytę – gdyż była ostatnia. Może i z tego powodu, że tym ostatnim razem do Szybenika przypłynąłem. Niby nic – a różnica.
Z drugiej strony – nic szczególnego. Ot, dalmatyński klasyk: Biograd na Moru, Murter, archipelag Kornati, Primošten, Split. Oraz, oczywiście, Szybenik. Miasto jak amfiteatr, wspinające się stromymi uliczkami na wzgórza, z katedrą św. Jakuba na centralnym placu jak na scenie. Przypadkowy rejs, na który zdecydowałem się niemal z dnia na dzień, rejs z siódemką przypadkowych i nieznanych mi wcześniej ludzi, oferta wolnej koi na facebookowej grupie. Pewnie dlatego w Szybeniku – ostatnim odwiedzonym przed powrotem do Biogradu porcie – nie miałem już ochoty na kolejne wspólne wyjście w miasto. Nie chciało mi włóczyć się po ulicach, które poznałem tak dobrze, jak turysta poznać może i raczej nie będę miał okazji poznać lepiej, bo nie planuję tam zamieszkać. Nie miałem ochoty z przypadkowymi znajomymi pić wina, jeść dagnje na buzaru i lignje na żaru, gadać o sprawach, które mnie interesowały mało lub wcale. O świcie jednak, kiedy wróciło już ostatnie z tych całkiem mi obojętnych siedmiorga – poszedłem zrobić to, co robiłem za każdym razem dotąd, trzynaście, dziesięć i trzy lata wcześniej. Poszedłem spojrzeć na zamknięte o tej porze drzwi katedry.
Przypominają trochę Drzwi Gnieźnieńskie i podobnie są na nich wyobrażone sceny z życia patrona, chyba. Tego, co główne sanktuarium ma w Composteli, dokąd przez kilkaset lat pielgrzymowała cała Europa, poza tym drzwi jak drzwi. I może coś innego na nich jest wyobrażone. Może całkiem nic? Nie zrobiłem im zdjęcia, które mogłoby dzisiaj rozwiać wątpliwości. Rzadko – skromny odruch buntu wobec cywilizacji obrazka – utrwalam widziane oczami, tym bardziej, że to takie łatwe, odkąd można utrwalać cyfrowo. Staram się pamiętać, jeżeli uznam coś za pamiętania warte. I czasem pamiętam coś, co umyka obiektywizacji obiektywu, co dla innych mogło być akurat niewidzialne. Tam na tę łaskę zasłużyło sobie nie to, co na drzwiach wyobrażono dawno temu, lecz ślady całkiem niedawnego. Niezaślepione, niezamaskowane otwory po kulach, pozostałość walk, jakie toczyły się w Szybeniku i wokół Szybenika na początku lat dziewięćdziesiątych wieku ubiegłego, kilka mniejszych i jeden większy, na tyle, że można było wetknąć weń trzy złożone ciasno palce i poczuć ostrość rozszarpanego metalu. Może po odłamku pocisku artyleryjskiego? A może był to pocisk z Krupnokalibernogo Diegtariowa-Szpagina, jaki montowano na wieżach czołgów T-55? Albo wystrzelony z jakiegoś innego NKM-u. Gdy rozpadała się Jugosławia, używano wielu typów broni, z wielu krajów.
Sondując palcami te otwory po raz pierwszy – pomyślałem sobie, że zrobiono je zaledwie dziesięć lat temu. Potem: że tak samo dziesięć lat temu zdarzyła się rzeź Vukovaru. Dalej było Sarajewo. I Srebrenica. Później jeszcze wieści o masowych gwałtach na „tureckich babach”, które „turkom” z Bośni miały rodzić serbskie bękarty. Wszystko razem: bardzo niedawno i bardzo blisko.
Pewnie stąd te moje pielgrzymki do naznaczonych przez kule drzwi katedralnych. Choć nigdy specjalnie, zawsze z jakiejś wakacyjnej okazji. Niemniej, otwory w nich miałem za proroctwo, zwiastowanie. Zwiastowanie tego, co musi wydarzyć się tam, gdzie turystą nie jestem. Bo niby czemu nie.
W dwa tysiące piętnastym, choć korozja, prędka przecież w przesyconym solą nadmorskim powietrzu, opiłowała już ostre, raniące krawędzie największego z otworów – Rosjanie od roku siedzieli na Krymie. Wtedy obok zwiastowania przyszło objawienie. Przyszła do mnie opowieść do opowiedzenia. W miarę szybko, bo czas, wiedziałem, jest bliski; i w miarę prosta. Jednak ani prosto, ani szybko nie wyszło.
Czy dlatego, że opowieść wymacaną w otworze po pocisku z DeSzeKa (lub innego NKM-u) zlokalizowałem w miejscu, które, mniemam, jest bardziej moje, niż przypadkowe w gruncie rzeczy miejsce zamieszkania? W regionie, o którym uparcie mówię: Prusy, gdy inni od dawna nazywają go Mazurami?
Może z tej przyczyny, że w banalny pomysł – napadli nas Ruscy, od Królewca ruszyli na Gdańsk, na Olsztyn i Ostrołękę, a z Białorusi na Warszawę – wpleść postanowiłem inne opowieści. Na przykład o rozmaitych konsekwencjach operacji wschodniopruskiej Drugiego Frontu Białoruskiego zimą na przełomie lat 1944 i 1945. I pozwoliłem sobie przy tej okazji wspomnieć o udokumentowanych oraz o domniemanych dokonaniach Aleksandra Isajewicza Sołżenicyna w jej trakcie, i jeszcze zmotałem z jego szlakiem bojowym życie pewnej napotkanej nad Śniardwami kobiety, nadto zainsynuowałem Aleksandrowi Isajewiczowi udział w zbiorowym żołnierskim gwałcie, jednym z wielu w tamtym czasie. Dlatego? Nie, bynajmniej.
Nie wyszło ani szybko, ani prosto – bo w trakcie pisania nawiedził mnie Jezus.
Ten wszystko potrafi skomplikować.
Tak, ten rabbi, który w zarządzanej przez prokuratora Piłata rzymskiej prowincji Judea nieźle zaczął, a marnie skończył. Ten, co pod Piłatem został ukrzyżowany i zmartwychwstał dnia trzeciego, a następnie zrobił międzynarodową i oszałamiającą karierę, trwającą do dziś. Ów: „doskonały w Bóstwie i doskonały w człowieczeństwie, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek, złożony z duszy rozumnej i ciała, współistotny Ojcu co do Bóstwa i współistotny nam co do człowieczeństwa” – i tak dalej. Głupio do czegoś takiego się przyznawać, głupio i żenująco, dzisiaj. Takie nawiedzenia jest w zwyczaju dziś kwitować zdaniem: „No przecież mamy XXI wiek…”. Lecz ja urodziłem się w wieku XX, który podał w wątpliwość niejedną oczywistość, na mnie to zaklęcie nie działa. I nie poradzę: Jezus. Nikt mniej. Przyszedł i nie chciał mnie opuścić, do końca. Ten sam, którego pod koniec opuszczono. Ten sam.
Ale nie tylko on.
Bo również ten, który dnia drugiego po ukrzyżowaniu zstąpił do Szeolu. I ani stamtąd wyszedł, ani nikogo nie uwolnił. Bo tylko takim sposobem – czego dowiedzieć się możemy od jednego z bohaterów opowieści, ojca Michała Dowhiłłowicza SI – prawdziwą może być zacytowana wyżej uchwała z Chalcedonu. Inaczej trudno mieć ją za wiarygodną.
Jezus więc – współistotny i ten z Szeolu, czyli jakby z piekła, a więc chyba dwóch Jezusów, nie, mimo wszystko jeden – nieźle mi namieszał w narracji. I rozwalił zamiar stworzenia thrillera wojennego czy innej gatunkowej formy nadającej się na bestseller. Cóż.
Za to, mimochodem, nieskomplikowana opowieść o wojnie lub o kilku wojnach stała się ewangelią. Dobrą nowiną o tym, że Jezus jest z nami. Tu, gdzie jesteśmy.
Mam nadzieję, że za jakieś 500 stron stąd od tego miejsca będzie to dla wszystkich cierpliwych jasne.
Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.
Stwórz swój własny link do promocji zrzutki i sprawdzaj na bieżąco statystyki!
Stwórz swój własny link do promocji zrzutki i sprawdzaj na bieżąco statystyki!
Oferty/licytacje 1
Kupuj, Wspieraj.
Kupuj, Wspieraj. Czytaj więcej
Organizatora:
50 zł
Kupione 11
Początek brzmi baaardzo obiecująco. Będę niecierpliwie czekać na całość!