Pomóż wydać moją pierwszą książkę!
Pomóż wydać moją pierwszą książkę!
Nasi użytkownicy założyli 1 231 416 zrzutek i zebrali 1 363 811 889 zł
A ty na co dziś zbierasz?
Opis zrzutki
Pomóż wydać moją pierwszą książkę!
Drodzy Przyjaciele i Pasjonaci literatury,
Od długiego czasu pracuję nad swoją pierwszą powieścią – mrocznym kryminałem, który osadzony jest w tajemniczej i nieco przerażającej Częstochowie lat 90. To historia pełna napięcia, intryg, tajemniczych zbrodni i postaci, które zmuszą czytelnika do zastanowienia się, co tak naprawdę kryje się w ciemnych zakamarkach ludzkiej duszy.
Pisanie tej książki to dla mnie nie tylko pasja, ale także ogromne wyzwanie. Chciałbym, aby moja powieść ujrzała światło dzienne w formie profesjonalnie wydanej książki. Potrzebuję jednak Waszej pomocy, aby zrealizować ten cel.
Na co przeznaczę zebrane fundusze?
Aby moja książka mogła trafić do Waszych rąk, muszę pokryć kilka niezbędnych kosztów związanych z jej wydaniem. Kwota pomoże mi w następujących kwestiach:
• Redakcja i korekta – Chciałbym, aby książka była doskonale napisana i pozbawiona błędów. Redaktorzy i korektorzy to profesjonaliści, którzy sprawią, że tekst nabierze ostatecznego kształtu. To kluczowy etap w procesie twórczym, który wymaga odpowiednich nakładów finansowych.
• Druk książek – Wydanie książki wiąże się z kosztami produkcji. Chciałbym, aby była dostępna w formie papierowej, zarówno w księgarniach, jak i bezpośrednio u mnie. Koszty druku to niezbędny element całego procesu.
• Marketing i promocja – Aby książka dotarła do jak najszerszego grona czytelników, potrzebuję funduszy na promocję – na przykład na stworzenie strony internetowej, kampanię reklamową w mediach społecznościowych, spotkania autorskie czy prezentację książki w odpowiednich miejscach.
• Dystrybucja i logistika – Koszty związane z dystrybucją książek, wysyłką do osób, które wesprą projekt, oraz dostosowanie książki do różnych formatów (e-book, audiobook) – to wszystko jest niezbędne, aby książka trafiła do Was.
Dlaczego warto mnie wesprzeć?
Moja książka to opowieść o Częstochowie lat 90. – mieście pełnym tajemnic, mrocznych wydarzeń i złożonych postaci. Wierzę, że dzięki Waszej pomocy uda mi się stworzyć dzieło, które wciągnie Was od pierwszych stron i zostanie w pamięci na długo. Każdy wkład w projekt to dla mnie ogromne wsparcie i motywacja do dalszej pracy!
Dziękuję za każdą pomoc, niezależnie od jej wielkości. Wasze wsparcie to nie tylko finansowa pomoc, ale także znak, że moja twórczość ma sens i że istnieje potrzeba, by opowiedzieć tę historię.
Z całego serca dziękuję za każdą wpłatę i za Wasze zaufanie!
Z góry dziękuję!
A o to krótki fragment mojej książki
Rozdział l
Rozbieraj się. Do naga - głos brzmiał jak rozkaz, bezlitosny. Stała w ciemnym zakątku parku na Jasnej Górze, wśród zasypanych śniegiem drzew, które zdawały się być jedynymi świadkami jej losu.
Trzech mężczyzn, odwróconych od świata, ukrytych w cieniu, patrzyło na nią z zimnym wyrachowaniem.
- Słyszałaś, kurwa? Rozbieraj się! Do naga! - powtórzył pierwszy z nich, niski, barczysty facet o twarzy pooranej bliznami. Jego głos przeszywał jak ostrze. Zanim zdążyła zareagować, brutalnie chwycił ją za kark. Szarpnięcie było tak mocne, że poczuła, jak kręgi w szyi trzeszczą. Próbowała krzyczeć, ale jego usta zgniotły jej wargi. Język, śliniący się i cuchnący, wdarł się do jej gardła, jakby chciał zagarnąć całą jej duszę. Warknął, a kiedy się cofnął, opluł ją, wycierając ślinę z ust i śmiejąc się gardłowo.
- Śmierdzi strachem - syknął, odrzucając ją na ziemię. Zatoczyła się i upadła na śnieg, próbując złapać oddech.
Drugi z nich, wysoki i masywny, trzymał broń, której lufa błysnęła w świetle latarni. Jego oczy były puste, pozbawione jakiegokolwiek śladu człowieczeństwa.
- Proszę...- wyjęczała, jej głos drżał ze strachu. Łzy zamarzały na jej policzkach.
- Błagaj, suko! Błagaj! - krzyknął, a potem kopnął ją w brzuch tak mocno, że poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Zwymiotowała, a on parsknął śmiechem.
- Ty pierdolona dziwko, wstydź się! - splunął, patrząc na nią z odrazą, ale i sadystycznym zadowoleniem. - Rozbieraj się, bo cię rozerwę na kawałki! - wrzasnął, szarpiąc za jej płaszcz i zrywając go jednym gwałtownym ruchem. - Masz wybór? Zaczynaj!
Drżąc z bólu, ledwo łapała oddech, próbując podnieść się z kolan.
Trzeci z nich wyglądał na najmłodszego w całej grupie; przypominał chłopca z sąsiedztwa. Brutalnie chwycił ją za włosy i pociągnął do góry, zmuszając do wstania
Kiedy stanęła na chwiejnych nogach, zaczęła rozsuwać sweter, a jej ręce coraz bardziej drżały. Śnieg padał ciężko, a ona czuła, jak zimno przenika przez cienką bluzkę.
- Szybciej! - jeden z nich wymierzył kolejny cios, tym razem prosto w twarz. Zaszumiało jej w głowie, a świat wokół zaczął się kręcić. Krew pociekła z nosa, ciepła strużka dotknęła jej ust, pozostawiając metaliczny posmak na języku.
Z ledwością utrzymując równowagę, zrzuciła ostatnie fragmenty ubrań. Stała przed nimi naga, pozbawiona sił, zredukowana do samego strachu i bólu, trzęsąc się z zimna.
Oprawcy milczeli przez chwilę, patrząc na nią z obrzydliwą satysfakcją. Ich spojrzenia krążyły po jej nagim ciele.
- Spójrzcie na jej cycki! - zadrwił jeden, a drugi dołączył do niego, wciąż się śmiejąc.
- A ta cipa... co za widok! - dodał, wytykając ją palcem. Po chwili podniósł majtki z porozrzucanych ubrań, obwąchując je z istnym szaleństwem. Podniecał go delikatny róż ich koloru i koronkowy materiał, który przesuwał między palcami z chorobliwą fascynacją.
- Kurwa, to będzie niezła zabawa - powiedział szyderczo, patrząc na resztę.
Mężczyzna z bronią podszedł bliżej. Lufa pistoletu dotknęła jej skroni, a jego twarz przysunęła się tak blisko, że czuła zapach jego potu i alkoholu.
- Myślisz, że cię puścimy? - zapytał cicho, niemal szeptem. Jego usta wykrzywiły się w groteskowym uśmiechu. - Nikt cię nie usłyszy, suko.
Nagle, bez ostrzeżenia, strzelił. Huk rozdarł powietrze, a ona poczuła przerażający ból. Pocisk kal. 9 mm przebił jej klatkę piersiową, Zatoczyła się, jej nogi się ugięły, a ciało upadło bezwładnie na ziemię. Czerwień mieszała się z bielą, tworząc groteskową mozaikę życia i śmierci.
Oddychała coraz słabiej, a świat powoli zaczął rozmazywać się w ciemności.
Zima 1993 roku była wyjątkowo surowa, niepodobna do żadnej, jaką pamiętali mieszkańcy Częstochowy. Mroźny wiatr smagał nieustannie, a śnieg padał bez przerwy od kilku dni, tworząc niemal metrowe zaspy. Ludzie, którzy zazwyczaj widywali się codziennie, zniknęli za grubymi ścianami domów, zamykając się w cieple swoich mieszkań, jakby zapadli w zimowy sen.
Częstochowa, choć zawsze tętniąca życiem, teraz zdawała się kompletnie opustoszała. Nawet centrum, zwykle ruchliwe i pełne gwaru, tonęło w milczeniu, przerywanym tylko sporadycznym dźwiękiem kroków kogoś, kto odważył się wyjść na zewnątrz. Było coś niepokojącego w tej ciszy - nie była to zwykła zimowa melancholia, lecz głucha, przytłaczająca pustka, jakby miasto czekało na coś, co miało nadejść, ale jeszcze nie przyszło. Dźwięki, które normalnie umknąłby uwadze, odbijał się w martwej, zamrożonej przestrzeni.
Biały puch, który bezlitośnie spadał z nieba, przykrywał dachy, samochody i latarnie, zmieniając wszystko w białe, nieruchome formy. Drzewa w Alejach Najświętszej Maryi Panny uginały się pod ciężarem lodu, ich gałęzie łamały się z suchym trzaskiem, niosąc echo po pustych ulicach. Wiatr, który co chwila przemykał między budynkami, wdzierał się przez szczeliny okien, jakby chciał wyrwać ostatnie resztki ciepła z wnętrz mieszkań. Każdy oddech zamieniał się w kłęby pary, a powietrze było tak przenikliwie mroźne, że drżało się na samą myśl o wychodzeniu na zewnątrz.
Zachód słońca praktycznie nie istniał - całe niebo było zasnute grubymi, ołowianymi chmurami, które zdawały się nie mieć końca. Lampy uliczne, które powinny rozświetlać wieczory, były teraz jedynie ledwo widocznymi, żółtymi punkcikami, rozmytymi w śnieżnej zamieci. Nawet świąteczne dekoracje, zwykle roztaczające ciepłą, świąteczną atmosferę, teraz tonęły w tym zimowym mroku, nie dając poczucia bezpieczeństwa
Wszelkie dźwięki - rozmowy, auta, nawet kroki - zdawały się być tłumione przez grubą warstwę śniegu, jakby miasto zapadło w głęboką hibernację. Nieliczne samochody, które jeszcze jeździły, poruszały się wolno, ślizgając się na oblodzonych drogach, ich silniki brzmiały przytłumione, zagłuszane przez zacinający śnieg i wiejący wiatr. Nawet karetki i radiowozy, które od czasu do czasu przemykały przez ulice, brzmiały inaczej - ich syreny wydawały się odległe, jakby dochodziły z innego świata.
Ludzie, którzy musieli wyjść na zewnątrz, poruszali się szybko, skuleni w grubych płaszczach, z twarzami schowanymi w szalikach. Wychodzili po niezbędne zakupy, do pracy, albo załatwiać pilne sprawy, których nie dało się już dłużej odkładać. Kiedy mijali się na ulicach, wymieniali szybkie, niepewne spojrzenia. Większość wolała jednak pozostać w domach, ukryta przed zimnem, który bił po twarzach, jak szorstki bat.
Miasto było niemalże sparaliżowane. Wiatr co jakiś czas wzbudzał zamieć, która zasłaniała widoczność na kilka metrów do przodu, tworząc śnieżne zasłony, które rozwiewały się równie nagle, jak się pojawiły. Gdy nadeszła noc, temperatura spadła jeszcze bardziej, a drobne białe kryształki tańczyły w świetle latarni. Zdawało się, że zima odcięła Częstochowę od reszty świata, która stała się samotną wyspą w bezkresnym, lodowym oceanie.
Na komisariacie przy ul. Kilińskiego, w dzielnicy Śródmieście, zegar wybił właśnie północ. Była środa, tydzień przed Bożym Narodzeniem, a w głównym pomieszczeniu panowała senna atmosfera.
Budynek stał na rogu ulicy, zdominowany przez masywną bryłę z ciemnych cegieł, które pamiętały jeszcze czasy PRL-u. Frontowe schody, oblodzone i zasypane śniegiem, prowadziły do ciężkich, metalowych drzwi, które trzymały w ryzach resztki ciepła.
W środku panował duszny klimat - zapach starego papieru i zwietrzałej kawy mieszał się z wilgocią wsiąkniętą w ściany. Główna sala była oświetlona rzędem jarzeniówek, które migotały nieregularnie, rzucając zimne światło, nadające wnętrzu przygnębiający wygląd. Na jednej z półek, zakurzonej i przepełnionej starymi segregatorami, stał niewielki telewizor marki Unitra, którego ekran co chwilę migotał, przerywany zakłóceniami - jakby nawet technologia chciała odciąć się od tego miejsca.
Ściany były surowe, pomalowane na żółto, co miało pewnie ocieplić wnętrze, ale efekt był zupełnie odwrotny. Wszędzie widać było te same ponure kolory - od starych szafek po tablice informacyjne, na których wisiały ogłoszenia o zaginionych osobach i listy gończe. Mimo wszystko w komisariacie czuć było rutynę i porządek.
Drewniane biurka, poprzecierane na krawędziach, z licznymi śladami po kubkach z kawą i popielniczkach, były przysypane stosami nieuporządkowanych akt. Starszy aspirant Jan Grabiński, zgarbiony za jednym z tych biurek, przeglądał powoli papiery, jego dłonie automatycznie przemieszczały się po kartkach, jakby każdy dokument był kolejną odsłoną monotonii dnia. Meble, jak wszystko wokół, nosiły ślady wyczerpania - stary, wysłużony fotel skrzypiał przy każdym ruchu, a podłoga, pokryta wyblakłą wykładziną, nieprzyjemnie trzeszczała pod butami, jakby chciała przypomnieć o swoim wieku i o zapomnianych sprawach, które kiedyś tędy przeszły.
Całość sprawiała wrażenie przestrzeni zatrzymanej w czasie, miejsce, które z uporem trwało, pomimo upływu lat i zmieniającego się świata za jego drzwiami.
Grabiński był człowiekiem, którego zmęczone spojrzenie i zgarbiona sylwetka odzwierciedlały trudy życia. Miał 56 lat, a jego wzrost wynosił około 185 centymetrów, co sprawiało, że wyglądał na nieco wyższego niż przeciętny mężczyzna. Jego figura była szczupła, ale nieco zaniedbana, co wskazywało na brak dbałości o siebie, zwłaszcza w ostatnich miesiącach.
Szpakowate, przerzedzone włosy opadały mu na czoło, a głęboko osadzone, niebieskie oczy zdradzały zarówno wiek, jak i ciężar doświadczeń, które go dotknęły. W jego twarzy rysowały się zmarszczki, nadające jej smutny wyraz, a wydatne kości policzkowe dodawały mu surowego wyglądu. Nosząc grube, okrągłe okulary z cienkimi oprawkami, Grabiński sprawiał wrażenie intelektualisty, który jednak staje się coraz bardziej zmęczony otaczającą go rzeczywistością.
Mieszkał samotnie w przedwojennej kamienicy przy ul. Ogrodowej 14/16, w sercu starego miasta, z oknami wychodzącymi na piękną katedrę. Ta stara, pełna charakteru kamienica, z wysokimi sufitami i drewnianymi oknami, niegdyś emanowała elegancją. Teraz jednak, z upływem lat, nosiła ślady zaniedbania. Mieszkanie przypominało mu jedynie o stracie. Jego żona, Ewa, miała 54 lata, kiedy zmarła na raka prawie dokładnie rok temu. Walka z chorobą była długa i bolesna, a Grabiński, choć starał się być silny, nie potrafił zapobiec nieuchronnemu. Życie wydało mu się pustką, a praca w policji stała się ucieczką od samotności.
Jeszcze większy cios spadł na niego sześć miesięcy po śmierci żony. Jego jedyny syn, Artur, miał zaledwie 28 lat, kiedy został zastrzelony podczas napadu na stacji PKP. Przypadkowy złodziej odebrał mu najcenniejsze, co jeszcze miał. Po tej tragedii Grabiński całkowicie się załamał, a codzienność stała się dla niego ciężarem nie do zniesienia.
W mundurze, który nosił z dziwną mieszanką dumy i obojętności, wyglądał na człowieka zniszczonego przez czas, lecz wciąż próbującego trzymać się resztek dawnej energii. Jego ruchy były powolne, jakby każdy gest wymagał od niego więcej siły, niż był w stanie wykrzesać. Na twarzy odmalował się obraz człowieka, który czuł zbyt wiele, ale nauczył się to ukrywać.
Zmęczony spokojem tej nocy, zerknął na zegar. Mijała północ, a noc wydawała się ciągnąć bez końca. Zmęczenie zaczynało brać górę, a myśli funkcjonariusza krążyły wokół gorącej kawy, którą planował sobie zaserwować.
Jednak nagle drzwi wejściowe komisariatu otworzyły się z hukiem. Lodowaty podmuch wiatru wtargnął do środka. Młody mężczyzna w grubej kurtce, przemoczonej od śniegu, niemal wtoczył się do wnętrza. Jego twarz była odsłonięta - nie miał na sobie ani czapki, ani szalika. Skóra była blada, niemal przezroczysta, a oczy przepełnione czystym, niekontrolowanym strachem. Całe jego ciało drżało, a ręce i ubrania były splamione krwią, która ostro kontrastowała z bielą śniegu na jego ramionach.
Mężczyzna, drżącym głosem, wykrztusił z siebie jedno słowo:
- Pomocy!
Aspirant wpatrywał się w młodego chłopaka, który ciężko oddychał.
- Co się stało? - zapytał spokojnie, choć wewnątrz czuł narastające napięcie. Wstał od biurka, pociągnął nosem, kaszlnął, a potem podszedł bliżej.
- Ja... ja... - zaczął, ale słowa utknęły mu w gardle. Spojrzał na swoje drżące, zakrwawione dłonie, próbując zrozumieć, co się wydarzyło, jakby obrazy, które widział, miały go za chwilę pochłonąć.
- Mów, co się stało - powiedział Grabiński łagodnie, ale stanowczo. Wiedział, że musi jak najszybciej wyciągnąć z niego informacje.
Chłopak złapał się za głowę, a jego oddech gwałtownie przyspieszył, niemal jak u ryby wyrzuconej na brzeg.
- P... p... park... - wydusił, trzęsąc się coraz bardziej. - To... to był park... przy Jasnej Górze...
Grabiński zmarszczył brwi.
Park? Co tam widziałeś? - zapytał, a napięcie rosło wraz z narastającym strachem chłopaka.
- Tam... - głos chłopaka załamał się, a on z trudem przełknął ślinę. - Była tam kobieta... n-naga... - zaczął płakać, jego ciało wstrząsnął szloch. - Leżała na ziemi... wszędzie była krew...
W głowie Grabińskiego zapaliło się czerwone światło. To musiał być szok.
- Kto ją skrzywdził? Widziałeś kogoś? - zapytał, starając się zachować spokój, choć czuł, że sytuacja wymyka się spod kontroli.
- Ja... ja... nie wiem... - odpowiedział chłopak, a łzy spływały po jego policzkach. - Nie pamiętam... krew... ona... ja... nie wiem, co się stało... - jego głos zamienił się w płacz, który przejął kontrolę nad całym jego ciałem
Grabiński wziął głęboki oddech, starając się zachować opanowanie.
- Uspokój się - powiedział stanowczo, kładąc rękę na jego ramieniu. Mimo to, ton jego głosu pozostał łagodny. - Musisz mi pomóc. Jak masz na imię?
- Ja... nazywam się... Ma... Mateusz... - wyszeptał, jakby wypowiedzenie tych słów kosztowało go ogromny wysiłek.
- Grabiński skinął głową, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy.
Mateusz - powtórzył spokojnie. - Pokażesz mi to miejsce. Musimy tam pojechać. Powiedz mi, ta kobieta... czy ona jeszcze żyła?
Na te słowa Mateusz drgnął. Jego oddech znowu przyspieszył, a twarz zbielała.
- Była zimna... strasznie zimna... - wyszeptał, ledwo panując nad głosem. - Uciekłem! - wykrzyknął nagle, jakby nie mógł już dłużej wytrzymać tego napięcia. - Od razu uciekłem!
Jan patrzył na niego uważnie, ale nie przerwał.
- Nie mogłem tam zostać... - kontynuował. - To było... to było straszne.
Grabiński poczuł, że każda sekunda jest teraz na wagę złota. Nie mogli zwlekać ani chwili dłużej.
Szybko sięgnął po kluczyki do radiowozu, zarzucił kurtkę i poprowadził chłopaka do drzwi.
Każdy krok, który stawiali w stronę wyjścia, był pełen niepewności. Ale Grabiński wiedział jedno - nie ma czasu do stracenia.
Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.
Stwórz swój własny link do promocji zrzutki i sprawdzaj na bieżąco statystyki!
Stwórz swój własny link do promocji zrzutki i sprawdzaj na bieżąco statystyki!