Na Kocie (prze)życie
Na Kocie (prze)życie
Nasi użytkownicy założyli 1 234 459 zrzutek i zebrali 1 373 417 593 zł
A ty na co dziś zbierasz?
Aktualności5
-
Hej,
Pora na aktualizację... Będzie długo, bo się nazbierało, ale postaram się streścić.
W pierwszej kolejności z całego serca dziękuję wszystkim, którzy wsparli mnie i Lucyfera w walce o zdrowie! ♥️🐈🖤
Dzięki Wam udało mi się przeżyć ostatnie miesiące i ruszyć do przodu z leczeniem. Udało się nam uzbierać 10 000zl, co dalej jest dla mnie niesamowicie miłym zaskoczeniem i czuję ogromną wdzięczność wobec wszystkich, którzy nas wsparli. Większość pieniędzy już się niestety rozeszła i zdaje się, że wydatków będzie coraz więcej, ale po kolei...
Jeśli chodzi o Lucyfera, to lekarze mówią, że jest zdrowy. Nie ma już objawów ze strony układu moczowego. Czekają nas jedynie kontrole, bo tarczyca jest do obserwacji, a tak poza tym wszystko się unormowało.
To mnie najbardziej cieszy i daje odrobinę ulgi. Niestety jeśli chodzi o mnie, to ostatnie miesiące były tak ciężkie, że trudno mi o tym pisać (poza tym kto by chciał to czytać!?) i dlatego tak długo się zbierałam.
Ciągłe chorowanie odbija się na mojej psychice. Generalnie od kilku lat utknęłam w błędnym kole. Nie mam fizycznych sił i możliwości, by normalnie funkcjonować i żyję w ciągłym bólu i poczuciu zmęczenia, nie jestem w stanie się realizować ani nawet odpoczywać - nie da się w ten sposób zachować stabilności emocjonalnej. Z drugiej strony brak stabilności emocjonalnej odbija się na moim stanie fizycznym, a co za tym idzie, możliwościach ogółem. Moje choroby fizyczne i psychiczne są też ściśle ze sobą powiązane. Każda z tych fizycznych chorób wiąże się z depresją i nerwicą. Nie zapominajmy też o osi mózgowo-jelitowej i ogólnie o fakcie, że wszystko w naszych organizmach jest ze sobą powiązane. Całość daje efekt kuli śnieżnej. Ale do rzeczy.
W październiku odbyłam wizytę psychiatryczną. Cieszę się z tego, na jakiego lekarza trafiłam i co ta konsultacja przyniosła, ale jednak załamała mnie w tamtym momencie. Okazało się, że po dwóch godzinach rozmowy lekarka nie jest w stanie postawić diagnozy i kieruje mnie na rozszerzoną diagnostykę psychologiczną. Jadąc na resztkach sił (fizycznych, a chyba jeszcze bardziej psychicznych), bez diagnozy i bez leków, po długim czasie oczekiwania znów zostałam z niczym i musialam szukać dalej kogoś, kto w końcu mi pomoże, płacić i czekać na kolejne wizyty. Po raz nn-ty. A każda kosztuje mnie dużo psychicznie. Wiedziałam już, że będzie ich wiele zanim w ogóle dowiemy się, co ze mną jest i jak to leczyć.
No i znalazłam światełko w tunelu, jakim była pani Paulina Roszkowska z Fundacji Pandora w Warszawie, która faktycznie przywróciła mi nadzieję. Czekałam 1.5 miesiąca i w końcu w grudniu udało nam się spotkać. Nie chcę nic więcej mówić na ten moment, poza tym, co już wiemy na pewno. A pierwsza diagnoza, która była dla mnie z jednej strony zaskoczeniem, bo tego (o dziwo), żaden lekarz ani psycholog wcześniej nie podejrzewał, to C-PTSD, czyli przewlekły zespół stresu pourazowego. Wyszło "przypadkiem" i przy okazji, a jest to aktualnie główny problem i mój priorytet w leczeniu, jeżeli chcę iść dalej do przodu. I to tyczy się również sfery fizycznej.
Diagnoza straszna, a jednak poczułam ulgę, że w końcu wiem, co się ze mną dzieje od paru lat, i że można coś z tym zrobić, nie musi tak być już zawsze. Zrozumiałam, dlaczego dotychczasowe metody nie pomagały, jakie zmiany we mnie zaszły i jak one wpływają na moje funkcjonowanie i kontakt z otoczeniem. To też jest dla mnie pewnego rodzaju ulga, bo wiem, że nie przesadzam, jak wielu próbowało mi wmówić i mam prawo czuć i zachowywać się w ten sposób. Jestem też zmotywowana, by to przepracować.
Zanim jednak zacznę przepracowywać traumę, musimy dokończyć etap diagnostyki. Czeka nas jeszcze parę spotkań. W międzyczasie uczęszczam na terapię z Ośrodka Interwencji Kryzysowej, jednakże będę musiała ją przerwać i rozpocząć terapię prywatnie w odpowiednim nurcie, z odpowiednim terapeutą, żeby był z tego pożytek i obyło się bez szkód... W końcu ileż można być królikiem doświadczalnym? Kiedyś to rozwinę, ale dziś miało być zwięźle, więc...
W kwestii mojego ciała, to ogólnie szkoda gadać. Naprawdę nie wiem od czego zacząć. W skrócie: cierpiałam sobie ponad 3 lata, żeby w końcu dostać diagnozę. Podejrzewałam endometriozę, ale specjalista od endometriozy wiosną zeszłego (już) roku stwierdził, że nie mam endometriozy, a zespół biernego przekrwienia miednicy - dziadostwo dające objawy zadziwiająco podobne do endometriozy. No i to była ulga, że w końcu wiem i mogę to leczyć, rokowania są niezłe, a koszty powinny być mniejsze, choć pojęcie o tym i ilość specjalistów są jeszcze mniejsze niż przy endometriozie (ja to mam farta, co nie?).
I co? W listopadzie dostałam takich objawów*, że w grudniu odwiedziłam szpital kilkukrotnie, wykonano mi szereg badań, przeszłam terapię trzema antybiotykami i dostałam jeszcze inne leki. Plus w zasadzie codziennie przez ponad miesiąc jechałam na lekach przeciwbólowych kilka razy dziennie. Kazano mi się zgłosić ponownie na oddział ginekologii onkologicznej ze względu na wysokie prawdopodobieństwo nowotworu jajnika i dostałam kwalifikację do operacji. Rzekomo mam torbiele endometrialne na obu jajnikach (to nowość, bo na lewym nigdy nic nie było).
Ostatecznie jakichś pięciu ginekologów w ciągu jednego miesiąca stwierdziło, że jak dla nich, to endometrioza. Więc zalecono mi ponowną konsultację ze specjalistą od endometriozy. I wiecie, ja w tym momencie opadam z sił. Przede wszystkim dlatego, że pół roku temu endometriozę wykluczono. A ja znów wracam do punktu wyjścia, tej okropnej niewiedzy, strachu i czarnych wizji. Być może będę musiała zebrać kilkadziesiąt tysięcy na operację. Tak naprawdę nie wiadomo, co tam w środku się dzieje - każdy ginekolog widzi i mówi co innego. A gdzie jeszcze cała reszta, badania, wizyty, leki? Załamka. Dostać się do specjalisty od endometriozy to nie lada sztuka i też jestem w trakcie szukania kogoś na cito, bo kolejnego takiego miesiąca nie przeżyję. Temat endometriozy jest niezwykle fascynujący i chciałabym go poruszać, zresztą nie tylko endometriozę, by zwiększać świadomość społeczną - nie tutaj, nie teraz, ale zdecydowanie, koniecznie - jak nabiorę sił! A najśmieszniejsze będzie, jak się okaże, że wszyscy się mylą i jednak nie mam endometriozy. Można oszaleć, ale przynajmniej nic mnie już nie zdziwi.
Chciałabym w tym miejscu serdecznie przeprosić wszystkich za brak aktualizacji przez tak długi czas i ogólny kiepski lub zerowy kontakt ze mną, zawalanie spraw. Wiele osób traktuje to osobiście, ale ja po prostu staram się jakoś przetrwać i wierzcie mi, nie chodzi o Was. Moja mama pokazała mi ostatnio fragment programu z telewizji śniadaniowej, mówiono w nim o tężyczce. Nastolatka, która tam się wypowiadała, mówiła, że ma nauczanie indywidualne, bo nie była w stanie uczęszczać na lekcje i tylko od czasu do czasu spotyka się ze znajomymi, by utrzymać jakieś życie towarzyskie. Ja ją rozumiem...
Jednocześnie zaczęłam zastanawiać się, jakim cudem mając tężyczkę, SIBO, anemię, żylaki miednicy, endometriozę, torbiele jajników, c-ptsd i cholera wie, co jeszcze, ja jeszcze w ogóle funkcjonuję, a nawet staram się trenować, choć w grudniu i to musiałam odpuścić... i tyle z udawania, że jeszcze jakoś normalnie żyję 🙃 Chcę przez to tylko powiedzieć, że cholernie mi ciężko i proszę o wyrozumiałość.
W ostatnich miesiącach miałam parę przykrych sytuacji w życiu osobistym, gdzie ludzie, którzy powinni okazać wsparcie i/lub troskę, jak na przykład moi znajomi lub lekarze, okazali mi totalny braku zrozumienia, a wręcz ignorancję. Na szczęście jest to mniejszość, ale jednak wiele osób podważa z automatu choroby, których nie widać, których nie mogą pojąć (nawet lekarze mają z tym problem, ale przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto wie lepiej, co czuję i powie, jak żyć, a najlepiej jak jest to lekarz, który ma mniejszą wiedzę od swojego pacjenta...).
A jednak - ja nie przesadzam. Jestem naprawdę trudnym przypadkiem - w średniowieczu już bym była trupem, a w Polsce XXI wieku podtrzymują mnie przy życiu, ale nie potrafią nawet dobrze zdiagnozować, a co dopiero wyleczyć. Może gdybym była sławna i bogata, no ale... Więc sama robię, co mogę, by sobie pomóc, a przy tym staram się szkodzić jak najmniej sobie i innym, choć to naprawdę nie jest łatwe, będąc w takiej sytuacji i mając inne problemy w życiu z tym związane. Mam mieć spotkanie w Urzędzie Pracy z panią z komisji orzekającej o stopniu niepełnosprawności. Cały czas to do mnie nie dociera, w jakiej sytuacji się znalazłam, choć zdrowie pozostaje już tylko mglistym wspomnieniem. Także będę naprawdę bardzo wdzięczna, jeżeli więcej osób zrozumie, że zdrowie jest dla mnie po prostu najważniejsze i to na nim się teraz skupiam, bo mój stan jest poważny.
Praca, życie towarzyskie i wszystko inne musiało zejść na dalszy plan... a właściwie już prawie tego nie ma, choć ja cały czas się oszukuję, robiąc krzywdę sobie i innym, stąd np. wiele odwołanych planów. No cóż, każdy orze jak może... A jednak tak długo to już trwa, że mam wrażenie, że wielu myśli, że to dla mnie normalne, gdy widzą mnie na co dzień pozbawioną energii, zaniedbaną i spotykają się z moim "nieogarem". Nie, nie jest to dla mnie normalne. Kiedyś funkcjonowałam zupełnie inaczej i byłam dużo bardziej aktywna na każdej płaszczyźnie. I wyglądałam też inaczej. I zachowywałam się inaczej. I bardzo chciałabym, żeby moje życie wyglądało inaczej niż teraz, dlatego proszę o wyrozumiałość i dziękuję tym, którzy to zrozumienie okazują.
Wracając jednak do tematu, jeszcze kilka wieści odnośnie zrzutki i planów z nią związanych.
- czeka mnie wyjazd do Lublina na zabieg embolizacji. Pisałam o tym we wcześniejszych aktualizacjach. Mam nadzieję, że nic złego się nie stanie i do zabiegu dojdzie - sytuacja jest dynamiczna 🙃 Jest to jakaś nadzieja na poprawę, albo chociaż wskazanie dalszego kierunku;
- muszę ogarnąć flaki, bo w szpitalu podejrzewają znowu zapalenie żołądka i dwunastnicy, a przecież jest też moje SIBO, które sobie lubi wracać, w efekcie nie wiadomo, co i jak leczyć. W związku z tym wykupiłam pakiet badań, który polecały mi endobabki i jak coś wyjdzie - to wtedy będę działać z gastrologiem i/lub dietetyczką;
- lecimy dalej z diagnostyką psychologiczną, a potem z terapią i ewentualnym leczeniem psychiatrycznym;
- specjalista od endometriozy, najprawdopodobniej terapia hormonalna, prawdopodobnie rezonans i operacja;
- dentysta... z nerwów zgrzytam zębami przez sen tak, że budzę się z obolałą twarzą i nie tylko... odkładam to od wielu miesięcy, ale muszę w końcu iść, bo już mnie ostatnio dentystka wyzywała, że niszczę sobie zęby...;
- fizjoterapia uroginekologiczna
- osteopata, fizjoterapia
- neurolog
- różne badania do zrobienia
- leki i suplementy
Czyli tak w skrócie moje cele na 2024 🤡 Życzcie mi powodzenia, przyda się... Jednak co by nie kończyć zbyt dramatycznie - hej, jakoś daję radę i dalej dopisuje mi poczucie humoru 😉 Może to już ten poziom zmęczenia... Daruję sobie przez to wrzucanie rachunków, bo za dużo się tego nazbierało. W każdym razie wszystko jest udokumentowane i przechowywane, jakby ktoś miał wątpliwości.
Aha, jeszcze jedna istotna rzecz. W zeszłym roku predłużyłam czas zbiórki do czasu zabiegu, a w zasadzie chwilę po, ale nie będę jej już raczej kontynuować, natomiast wygląda na to, że będę musiała założyć nową na leczenie... wszystkiego co powyżej. Nie poradzę sobie inaczej. Na razie można jeszcze wspierać mnie na tej, bo na pewno się przyda. Te 10000zl to za mało, by wyjść z tego wszystkiego, ale przydało się, by przeżyć i pchnąć do przodu moje życie, które od paru lat tkwiło w zawieszeniu i było tylko gorzej. Dziękuję Wam za tę szansę. Jeżeli zdecydujecie się mnie dalej wspierać, to będę naprawdę dozgonnie wdzięczna za pomoc. Bo ja mam już tylko jedno marzenie - być zdrowa. Reszta się sama ułoży. ♥️
Ściskam Was bardzo mocno! Życzę każdej osobie, która mnie wspiera, by miała tak dużo zdrowia, jak ja nie mam, to będziecie żyli tysiąc lat 😁 Szczęścia i spokoju na Nowy Rok! ✨
* Piszę bardzo ogólnikowo, więc poniżej lista objawów z grudnia (zapisywałam sobie, żeby nie zapomnieć, jeżdżąc od szpitala do szpitala), jak ktoś się zastanawia, jakie przykładowe objawy mogą dawać moje choroby, że nie jestem w stanie funkcjonować:
- Okres spóźniał się 10 dni (normalne, mam nieregularne miesiączki)
- Gorączka
- Silny ból brzucha podczas i po stosunku, partner też wyczuwał coś w środku
- Opuchnięty brzuch cały czas, jakby ktoś mi wbijał igły w jajniki i jakby złapał mnie szponami za wnętrzności i wykręcał
- Ból podbrzusza, promieniujacy do pośladków i pleców w odcinku lędźwiowym
- Jak w końcu dostałam okres, to ból, wymioty, biegunka na raz, zawroty głowy
- dalej nudnosci
- biegunka
- mocne krwawienie
- Leki przeciwbólowe: Nimesil, Ibuprom, Pyralgina, Nospa, Scopolan, po szpitalu Auroverin od rodzinnego
- Zaparcia
- Wzdęcia
- Zapalenie układu moczowego, antybiotyk ze szpitala na tydzień, potem jeszcze dwa inne
- Ból krocza (boli podczas siadania)
- Ból podczas oddawania moczu i stolca
- Gorączka, budzenie się zlana potem
- Ból podczas wypróżniania w podbrzuszu taki, że wyję w trakcie wizyty w toalecie, boli też gdy próbuje zakaszlec, próbuje iść szybciej (ruch), gdy go dotkne itp. a bez ingerencji boli cały czas i czasami jeszcze mocniej
- Drugi okres w tym miesiącu, krwawienie tak silne, że codziennie budzę się zalana krwia
- Ból z prawej strony pod żebrami, nie da sie oddychać, znów gorączka, biegunka i wymioty
- Od 28 listopada gorączka, a od 29 listopada ból utrzymuje się bez przerwy do dziś
- Ogólnie mało jem i mało śpię, bo cały czas boli, boli jak siadam, seks nie wchodzi w grę, mam nawet problem z użyciem tampona, jestem słaba i od tych leków już ledwo ogarniam co się dzieje
Nikt jeszcze nie dodał komentarza, możesz być pierwszy!
Dodawaj aktualności i informuj wspierających o postępach akcji.
To zwiększy wiarygodność Twojej zrzutki i zaangażowanie darczyńców.
Opis zrzutki
Kim są Koty? Część mojej (naszej) historii w pigułce.
Hej, mam na imię Michalina Nina i jestem mamą najpiękniejszego (choć wszystkie koty są najpiękniejsze), puszystego niczym chmurka, czarnego i zielonookiego Lucyfera. Koty - to my.
Prawdę mówiąc nigdy nie miałam lekkiego życia, a moje dzieciństwo nie należało do najłatwiejszych, jednak w wieku 17 lat udało mi się odnaleźć szczęście za sprawą kilku czynników. Dwa były najważniejsze w tym procesie. Adopcja Lucyfera oraz odkrycie w sobie pasji do fotografii dało mi w końcu poczucie jakiegoś wyższego celu w życiu - a bez tego żyć nie potrafię.
Ksenia Shaushyshvili, 2014
Decydując się na adopcję Lucyfera, zobowiązałam się do tego, że będę jego opiekunką do końca życia, więc muszę dbać zarówno o niego, jak i o siebie. Nie istnieje dla mnie ważniejsza istota, bo to ja jestem za niego odpowiedzialna i kocham go nad życie. I on mi to życie wiele razy uratował, bo w każdej chwili zwątpienia motywował mnie On. Zawdzięczamy sobie życie nawzajem. Jego adopcja to była jedna z moich najlepszych decyzji. I przede wszystkim dla niego to wszystko piszę.
2014
Marcin Kotwica, 2017
Z drugiej strony czym byłoby życie bez pasji? Wyrażanie siebie poprzez zdjęcia: charakteryzację (ukończyłam szkołę charakteryzacji teatralnej), ruch, mimikę, dawało mi wolność, której zawsze tak bardzo pragnęłam. Mogłam wyrażać emocje zupełnie niewerbalnie, co było dla mnie zbawienne i oczyszczające oraz otworzyło mi drzwi do innego świata pełnego barw i kolorowych istot.
Ksenia Shaushyshvili, Meffi Bites aka Blacharstwo Estetyczne, 2016
Dariusz Klimczak aka KWADRART, 2016
Agnieszka Lorek, Magdalena Wilk-Dryło, 2017
Dzięki sztuce mogłam nie tylko dzielić się tym, co mnie pozytywnie inspiruje, ale także zamykać swoje demony w kadrze, a cały ten proces był dla mnie swoistą terapią i główną misją w życiu. Chciałam pokazywać ludziom, że wszystko może być inspiracją, że nawet w brzydocie tkwi piękno. Każde doświadczenie można przekształcić w dzieło sztuki, jeśli tylko wyciągniemy z tego lekcję. Można, a wręcz powinno się być po prostu sobą. Fotografia to piękna sztuka i nie powinna być niczym ograniczana.
Anita Vilkeu, 2015
Ksenia Shaushyshvili, 2014
Marcin Weron, 2017
Michał Mozolewski, 2018
Każdy, kto mnie poznał, wie, jak wiele pasji we mnie było, jak poważnie podchodziłam do swojego hobby, które szybko stało się moją stałą pracą. Byłam zawsze autentyczna, całkowicie oddana sztuce. Oddałam jej swoje życie, stawiając wszystko na jedną kartę. Przez lata rozwijałam się, po prostu robiłam swoje najbardziej profesjonalnie, jak umiałam. Każda sesja zdjęciowa była dla mnie wyjątkowa i na każdej dawałam z siebie maksimum. Wszystko zdawało się być na dobrej drodze, nawet sama zaczęłam fotografować. Zarabiałam jako fotomodelka i nie tylko. Miałam grono oddanych fanów i myślę, że nawet niezłe opinie wśród osób, które ze mną współpracowały. Czułam, że to, co robię, jest ważne i wartościowe. Do czasu.
Ksenia Shaushyshvili, 2015
Wicked.Visions, 2022
Nodame, 2022
Łukasz Spychała aka Koneser, 2023
Nokktvrn, 2022
Nodame, 2019
Nodame, 2022
Eloninja, 2022
Agata Suchocka "Underground" ze mną na okładce, zdjęcie z okładki autorstwa Kseni Shaushyshvili 2017r.
Kalendarz Top Guitar 2017
Wernisaż wystawy pt. "Powrót" Marii Szachnowskiej i Edyty Makaruk i ja w roli modelki do rysunku
Z premiery spektaklu "Terroryści" w reżyserii Konrada Szachnowskiego, gdzie miałam przyjemność zagrać niewielką rolę oraz wykonać charakteryzacje, 2019
Miałam też przyjemność performować wraz z ekipą Sztorm Tattoo podczas Gdańsk Tattoo Konwent 2022
A parę lat wcześniej, w 2017, moja twarz w ujęciu Michała Mozolewskiego pojawiła się na oficjalnym plakacie Poznań Tattoo Konwent
Pozowałam również do malarstwa, tutaj jeden z obrazów autorstwa Anny Wypych, 2021
W 2019 roku do mojego życia zaczęła wdzierać się pewna osoba. Bardzo szybko udało się jej zniszczyć wszystko, na co pracowałam latami. Najpierw zniszczyła moje wnętrze, potem wszystko to, co zbudowałam na zewnątrz. Wszystko runęło, a moje zdrowie się posypało.
Piszę o tej sytuacji z dwóch powodów. Działania tej osoby doprowadziły do poważnego rozstroju mojego zdrowia, a także dosłownie zniszczyły wszystko to, co budowałam przez całe swoje dorosłe życie. Niewiele zostało. Obecnie mam niespełna 27 lat i od 23 roku życia nie jestem w stanie poskładać swojego życia z powrotem do kupy, bo nie jestem już zdolna do pracy tak, jak wcześniej. Samo przeżycie stanowi dla mnie wyzwanie. A ja naprawdę kochałam swoją pracę.
Stałam się ofiarą stalkingu, prześladowania i kradzieży wizerunku. Ta osoba nie tylko upodobniła się do mnie do tego stopnia, że ludzie zaczęli mylić mnie z osobą, która groziła mojemu partnerowi, ale zaczęła też kopiować moje prace, moje pomysły, opisy własnej osoby i nie tylko. Byłam przerażona tym, co się dzieje i obawiałam się tej osoby. Poza tym czułam się, jakby rozkradała mnie kawałek po kawałku. Z każdym zdjęciem odbierała mi część mnie. To nie była tylko kradzież własności intelektualnej, to była kradzież mojego JA, bo, jak już mówiłam, dla mnie sztuka, to wyrażanie siebie. Ma sens tylko wtedy, gdy jest szczera. To była po prostu moja historia, moja ciężka praca, twarz, którą sama sobie namalowałam, którą ktoś sobie przywłaszczył i na nią napluł.
Załamałam się. Zaczęłam wszystko kwestionować. Zaczęłam wątpić w siebie i to, co robię i po co to robię. Zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, że osoba tak obrzydliwa wzięła sobie za wzór mnie. Ironia losu, w końcu powinnam to potraktować jako komplement, czyż nie? Może gdyby ta osoba przyznała, że byłam dla niej "inspiracją", zamiast mnie obrażać...
Kłamstwa, pomówienia, oczernianie mnie, manipulowanie w moim otoczeniu. Gdy zdecydowałam się sprawę nagłośnić, dostałam duże wsparcie ludzi, które dało mi siły i poczucie, że jednak zupełnie nie zwariowałam i ta sytuacja rodem z filmu naprawdę mi się przytrafia. Długo myślałam, że to ja oszalałam i to nie może być prawda, a jednak. Dużo ludzi pisało do mnie, chcąc mi pomóc. Na jaw wyszły takie rzeczy, jak na przykład inne jej kradzieże i nękanie różnych osób.
Zaczęła się walka o zacieranie śladów. "Tajemnicze" masowe zgłoszenia moich profili, jej usuwanie zdjęć z własnego profilu, oszczerstwa pisane przez jej znajomych na mój temat (które wiszą w internecie do dziś w przeciwieństwie do moich postów o niej, bo w wyniku zgłoszeń usunięto dziesiątki moich postów i w efekcie straciłam wiele kont), komentarze, prywatne wiadomości, pogróżki. Doszło nawet do tego, że w niewyjaśniony dla mnie sposób odkryła mój adres, co wiem, bo dostałam wysłany w jej imieniu list. Przeprowadziła się też do Trójmiasta z drugiego końca Polski.
W 2020 zgłosiłam sprawę na policję, a od 2021 roku sprawą zajął się mój prawnik, co nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc kilku wspaniałych osób, którym z całego serca dziękuję (Miłosz!!!). Obecnie prokuratura bada sprawę, ona też już była przesłuchiwana, ale lista świadków jest długa i sięga nawet poza granice Polski, więc sprawa się ciągnie i nie wiem, ile to jeszcze potrwa. A ja? Muszę jakoś żyć, mimo odcięcia mi wielu możliwości, a przede wszystkim sił i motywacji do pracy.
Ze względu na utratę kilku kont, a co za tym idzie swoich zasięgów, straciłam możliwości promocji, zarobku, no i wszystko to, co tam zbudowałam. Zdjęcia, filmy, relacje, kontakty, konwersacje, wszystko zniknęło. Wielokrotnie. Większość z Was pewnie wie, że w tych czasach i w tej branży, konto na Instagramie to podstawa, ale to temat rzeka. Gdyby zsumować ilość obserwujących z każdego konta, które zostało skasowane, to miałabym dziś przynajmniej kilkanaście tysięcy. Obecnie mam trochę ponad 2400 obserwujących, a to przekłada się na moje zarobki i możliwości rozwoju. Zwłaszcza, że ze względu na te zgłoszenia muszę mieć konto prywatne, a jednak nie oszukujmy się - prywatne konto, to żadna promocja dla marki (swoją drogą planuję kolejną próbę założenia nowego, publicznego profilu, bo obecnemu już grozi usunięcie, ale jeszcze obmyślam strategię). No i cały czas muszę się tłumaczyć nowym osobom, jak to możliwe, że tak ciężko mnie znaleźć i mam tak małe zasięgi mimo tylu lat w branży. No bo wiecie - nie ma cię na Instagramie, to nie istniejesz, takie czasy bezsensowne... Wierzcie lub nie, ale ilość obserwujących wpływa na ilość i jakość ofert współpracy. Poza tym, długo też bałam się wychodzić z domu, a nawet dzielić się czymkolwiek w internecie. To dość problematyczne, gdy jesteś mniej lub bardziej osobą publiczną i na tym polega twoja praca. Dalej mam z tym problem i z tym też walczę, choćby teraz.
Najgorsze jest jednak to, że w którymś momencie nie mogłam już nawet patrzeć na swoje zdjęcia, a patrząc w lustro, widziałam jej twarz. Cóż, tak bardzo zaczęła wchodzić w mój świat, że siłą rzeczy jej zdjęcia pojawiały się na mojej tablicy przez to, że jeździła na sesje do tych samych fotografów. Wiele razy w pierwszej chwili myślałam, że to ja jestem na tych zdjęciach. Istne szaleństwo i okropne uczucie. Obrzydzenie, strach, złość, ataki paniki, rezygnacja.
Wydaje mi się, że moja psychika nie wytrzymała właśnie dlatego, że sztuka była dla mnie wszystkim. Całym moim życiem, które w tamtym momencie mi runęło. Była zbawieniem, a stała się kulą u nogi. Nerwy tego nie wytrzymały. Różne rzeczy mi się w życiu przytrafiały, ale ostatecznie zawsze miałam swoją sztukę, swój plac zabaw, swoją Michellecter. Podstawa mojej egzystencji została mi skradziona, a ja straciłam wszelkie zasoby potrzebne mi do pracy (począwszy od zdrowia, kończąc na koncie/kontach na Instagramie). Czułam, jakby wyssała ze mnie wszystko, co się dało, zostawiając we mnie swój jad.
Problemy zdrowotne od 2020 roku do teraz
Postaram się opisać w skrócie i w miarę chronologicznie historię mojego leczenia, chociaż niektóre rzeczy na pewno nie są po kolei, a wiele się pokrywało i kto wie, o ilu zapomniałam. Dużo się działo, więc musiałabym spędzić naprawdę sporo czasu, by to wszystko dokładnie opisać, a na czasie mi zależy i to chyba nie jest aż tak istotne. Więc do rzeczy:
- 7 antybiotykoterapii w pół roku
- ciągłe infekcje i zapalenia
- pęknięcie torbieli jajnika, o której nie wiedziałam. Wykrwawiałam się wewnętrznie w ogromnych bólach przez wiele godzin, aż zemdlałam. Miałam szczęście, że nie byłam sama. Zabrała mnie karetka, musieli mnie operować (laparotomia) i usunąć część jajnika. To była kolejna trauma.
Nodame, 2 tygodnie po operacji, marzec 2020
- w efekcie nie mogłam się nawet sama ubrać, byłam pod opieką i mieszkałam tymczasowo u ówczesnego partnera (z kolei Lucyfer od tego momentu przez jakieś 1.5 roku był pod opieką mojej mamy, bo ja w tym wszystkim nie mogłam się nim zająć i chyba nie muszę mówić, jak bardzo źle się z tym czułam...
- brak możliwości pracy jakiejkolwiek poza sprzedażą swoich zdjęć przez internet - przykucie do łóżka, co miało potrwać 1.5 miesiąca wg lekarzy i miałam wrócić do zdrowia, ale...
- po dwóch miesiącach bóle były znów coraz większe i u ginekologa okazało się, że mam drugą torbiel jajnika
- rozpoczęcie terapii hormonalnej
- codzienne nudności, wymioty, rozwolnienia, w efekcie operacji też hemoroidy, bo czemu nie...
- szukanie pomocy w fundacji FOSA, rozmowy z psychologiem, potem dostałam pół roku darmowej terapii, co udało się przedłużyć do roku
- niepokojące wyniki cytologii, kolposkopia, dużo stresu, ale nic nie wyszło
- w międzyczasie problemy dermatologiczne, więc wizyta u dermatologa i badania
- myśli samobójcze, psychiatra na NFZ i jego bezskuteczna pomoc
- gastroskopia: lekarz stwierdził zapalenie żołądka i mówił o stanie przedwrzodowym
- w desperacji pojechałam do Kliniki Medycyny Integracyjnej we Wrocławiu, pani doktor stwierdziła nerwicę, leki od niej pomogły mi przetrwać, ale niestety było to w dalszym ciągu za mało, by mi pomóc
- w międzyczasie miało miejsce nagłośnienie sprawy kradzieży wizerunku i stalkingu, zgłoszenia (mojemu pierwszemu kontu zaczęło grozić usunięcie) i oszczerstwa
- załamanie nerwowe: w ostatnim miesiącu przed szpitalem schudłam 5kg, nie jadłam, nie spałam, miałam myśli o porzuceniu wszystkiego, co robię. Myśli samobójcze przerodziły się w myśli, jak tego dokonać. Łącznie w ciągu roku schudłam 13kg, wyglądałam i czułam się jak (nie)żywy trup
Nodame, styczeń 2021
-nie miałam już ani siły, ani funduszy, by to dalej ciągnąć i pierwszy raz od bodajże 7 lat nie opłaciłam domeny, tracąc swoją stronę internetową, czego oczywiście później żałowałam i musiałam nieco zainwestować, by założyć nową stronę i mieć niezależne portfolio
- psychiatra prywatnie, leki
- kolejne oszczerstwa, kolejny stres
- po konsultacji z psychiatrą i z terapeutką, zgodziłam się na pobyt w szpitalu psychiatrycznym
- dostałam pomoc w prowadzeniu profili i wsparcie od ludzi, więc jeszcze coś tam ciągnęłam (dziękuję Wam, a w szczególności Tobie, Nika), ale moje posty i konta były wciąż zgłaszane i kasowane, więc cała moja praca musiała być budowana wciąż na nowo i na nowo...
- zakończenie terapii z fundacji
- w międzyczasie wisienką na torcie była wiadomość, że były już partner zaraził mnie HPV, więc znów kolejne badania, które sama musiałam opłacić
- w międzyczasie wiele wizyt u dentysty: wyrywanie 3 ósemek i leczenie zapalenia dziąseł, przy którym dosłownie waliłam nocami głową w ścianę z bólu
- powrót do treningów, a niedługo później poważna kontuzja - nie mogłam chodzić, ciąg fizjoterapii
- znów szpital z powodu ogromnego bólu brzucha, lekarze stwierdzili, że musiałam mieć kolejną torbiel, która pękła, stąd ból, ale musiała być na tyle mała, że tym razem obeszło się bez wycieków i bez operacji
- laryngolog bodajże dwukrotnie i ciąg fizjoterapii, bo jak się sypie, to wszystko na raz
- leczenie psychiatryczne dalej trwa
- osteopata, bo od czasu operacji nie mogłam dojść do ładu z kręgosłupem i nawracającymi kontuzjami
- ponowna gastroskopia
- gastrolog
- rezygnacja z leczenia psychiatrycznego, bo nie przynosiło skutków bez terapii, za to przynosiło silne skutki uboczne; zawzięcie się w walce z depresją samodzielnie na wszelkie znane mi sposoby, m.in. powrót do treningów (moja kolejna wielka pasja)
- podjęcie nowej psychoterapii prywatnie
- w międzyczasie wciąż badania, badania, badania, łącznie z badaniem na boreliozę, gronkowca, HIV itp. itd. Oczywiście nigdy nic nie wychodziło - wyniki krwi, hormonów i wszystkiego innego były w normie, miałam tylko nawracające infekcje układu moczowego, a każdy lekarz pytany o przyczynę tych moich wszystkich dolegliwości rozkładał ręce i odpowiadał "stres"
- w tym roku jeszcze jeżdżenie z Lucyferem po weterynarzach, którzy niepotrzebnie mnie nastraszyli, że może mieć chore serduszko, ale ma zdrowe, nic nie wykryli. Teraz wchodzi prawdziwa przyczyna, ale o tym zaraz...
- dwukrotnie przez ten czas okulista, bo wzrok też się znacznie pogorszył, zakup nowych okularów/szkieł
- znowu szpital z powodu bólu, a w zasadzie 3 w jeden dzień, antybiotyk
- problemy skórne, stany zapalne, dermatolog
- wspomniałam o przewlekłym bólu przez 3.5 roku? Przede wszystkim bólu brzucha. Przez większość dni przez te lata czułam kłujący ból, nie wiedziałam, czy to stres, żołądek, jelita, czy macica/jajnik. Teraz już wiem, że wszystko na raz.
- wzdęcia, zaparcia, brzuch jak w ciąży, uczucie rozrywania, jakby miało mnie od środka rozsadzić
- stres, ból, a w efekcie...
- ginekolog i odkryta kolejna torbiel
- podejrzenie raka jajnika, test ROMA pokazał wysokie prawdopodobieństwo raka jajnika, no więc znów załamka
- skierowanie na oddział onkologiczny, więc kolejna wizyta w szpitalu, na szczęście poza stresem nic nie wyszło i mam powtórzyć badania niedługo
- test wodorowy z wynikiem pozytywnym - SIBO (powinien być wodorowo-metanowy, ale musiałam przyoszczędzić)
- a jeszcze zapomniałam o skierowaniu na kolonoskopię, niestety mimo skierowania ze znieczuleniem na CITO nie znalazłam w Trójmieście placówki, gdzie dałoby się umówić na NFZ, więc nic z tego nie wyszło
- w międzyczasie przerwanie terapii
- ginekolog i lekarz rodzinny zgodnie zaczęli twierdzić, że wygląda to na endometriozę, więc pojechałam do Wrocławia do Medicus Clinic wykonać diagnostykę pod tym kątem
- wynik był zaskakujący - zdaniem lekarza to nie endometrioza, a zespół biernego przekrwienia miednicy. Nie wiem, czy w wyniku operacji, bo nie jestem w ogóle w grupie ryzyka... Taki psikus, że ja dzieci nie rodziłam i rodzić nie będę, nawet w ciąży nigdy nie byłam, ale mam dolegliwości, na które cierpią kobiety po 2-3 dziecku...
- fizjoterapia uroginekologiczna
- fizjoterapia (bóle kręgosłupa i nóg, kontuzje)
- chirurg (żylaki) i znowu skierowanie na kolonoskopię, bez znieczulenia, bo za to jest plus 500zł - no trudno
- gastrolog dwukrotnie, eubiotyk (i sru, niemal 1000zł w 2 tygodnie)
- dietetyk
- neurolog
- próba tężyczkowa - pozytywna
- a że jak już widzicie, cechuje mnie ogromne szczęście, to jeszcze przytrafił mi się w te wakacje złamany palec u stopy i wycięcie z życia znowu
- kolejna próba podjęcia terapii, ale trafiłam na wybitnie nieogarniętego "terapeutę" i tylko mnie ta wizyta podłamała. Mimo to nie poddaję się i szukam dalej kogoś, kto będzie umiał mi pomóc...
- parę osób stwierdziło, że ktoś na mnie rzucił klątwę, ale na to akurat nie mam dowodów poza powyższymi.
Ile wydałam na leczenie do tej pory?
Nie jestem w stanie obliczyć tego dokładnie, bo nie mam zachowanych wszystkich paragonów itd., ale udało mi się oszacować, że na leczenie i wydatki z tym związane wydałam niespełna 30 000zł w ciągu 3 lat. Oczywiście robiąc co się da na NFZ. W rzeczywistości podejrzewam, że było to znacznie więcej. Dodatkowo kilka tysięcy poszło na prawnika, a to też dopiero początek. Całe szczęście jest to sprawa karna, a nie cywilna.
Z czego żyję, skąd biorę pieniądze na to wszystko, skoro przez większość czasu nie jestem w stanie pracować? Dorabiałam na wiele sposobów m.in. sprzedając swoje sesje przez internet, poza tym od dziecka potrafiłam oszczędzać pieniądze, więc jadę na oszczędnościach, które już dawno by się skończyły, gdyby nie ogromne wsparcie mojej mamy i babci. Bez nich już by mnie tu nie było. Przykra i wstydliwa dla mnie prawda. Czuję się z tym fatalnie, że bliżej mi już do 30ki, a radzę sobie gorzej niż gdy miałam 22 lata. Cholernie źle mi z tym, bo jednak przez lata wierzyłam, że będąc w tym wieku, to już prędzej ja będę w stanie wesprzeć moją mamę i babcię, zafundować im coś, bo u nas w rodzinie nigdy się nie przelewało. Niestety jest odwrotnie, a ja nie chcę być na ich utrzymaniu w nieskończoność. Generalnie w ogóle tego nie chcę i nigdy nie chciałam być na niczyim utrzymaniu, a sama pracować i zarabiać i być niezależną od kogokolwiek. Zawsze do tego dążyłam, a wyszło jak wyszło.
Nie mam już na to siły, przede wszystkim psychicznie. Nie potrafię się uspokoić, gdy wszystko wokół bez przerwy się wali. Przez mój wrodzony optymizm i wesołe usposobienie jestem stabilna, jak blat na jednej nodze (mogłam być smutasem po całości, a tak mamy słodko-gorzki rollercoaster). Codziennie staram się uśmiechać i być pozytywna, czarny humor to moje trzecie imię, ale mimo to łapię częste dołki, miewam ataki paniki, rozpaczy itp. i cholernie mnie to męczy. Marzę o świętym spokoju i możliwości tworzenia tak, jak kiedyś. Nie wiem, jak długo tak wytrzymam, bo to **** jest, nie życie, a jednak chcę żyć, bo wiem, że mam dla kogo i po co!
I wiecie co? Czuję wdzięczność za te doświadczenia! Bo zmusiły mnie do ogromnych zmian w życiu, we mnie samej, a co za tym idzie uważam, że bardzo się rozwinęłam wewnętrznie przez ten czas... dużo sobie uzmysłowiłam... na początku z tym walczyłam, teraz to doceniam i nawet nie chciałabym wracać do tego, co było, bo wierzę, że mając obecną świadomość mogę jeszcze więcej, ale... już mi wystarczy! Przydałaby się odrobina wytchnienia, żebym mogła w spokoju skupić się na leczeniu, przede wszystkim na psychoterapii i przepracowaniu traum. Wiem, że muszę ogarnąć swoją głowę w pierwszej kolejności, żeby móc zrobić porządek też ze swoim życiem. Przecież nawet w chaosie istnieje jakiś porządek...
Na mój stan psychiczny nakłada się wiele rzeczy i ciężko powiedzieć, co z czego wynika, ale śmieję się, że jak w końcu do tego dojdę i wyzdrowieję, to pójdę na medycynę i zostanę polskim dr Housem. Te ostatnie lata, to całe tournee po lekarzach i szpitalach, to szukanie odpowiedzi. SIBO, zespół biernego przekrwienia miednicy, torbiel, tężyczka (i to wszystko wyszło w tym roku) - to wszystko wywołuje/potęguje stany lękowe i depresyjne (polecam poczytać o objawach tych schorzeń, jak ktoś jest ciekawy, co dokładnie dzieje się z moim ciałem i umysłem - tu już i tak jest za dużo tekstu, więc żeby Was nie zanudzać, daruję to już sobie).
Wiem, że gdyby było mnie stać tych parę lat temu na odpowiednie leczenie, to pewnie uniknęłabym chociaż części tych problemów i może dziś już bym wyszła na prostą. Niestety ciągnące się latami leczenie po trochu wszystkiego, wybieranie pomiędzy moimi lekarzami, a weterynarzem, czekanie na wizyty na NFZ i dni (tak, dni) spędzone na infoliniach przychodni, doprowadziły do tego, że problemy tylko narastają. Ja się muszę za to wziąć raz, a porządnie, no i niestety głównie prywatnie, bo na NFZ, to ja prędzej do grobu trafię niż wyzdrowieję. Dlatego zakładam tę zrzutkę. Póki jeszcze mam siły i motywację. Ja naprawdę mam dość roli męczennicy i ofiary. I okazuje się, że tylko prosząc Was o pomoc, zakończenie tego obrzydliwego etapu mojego życia może się urzeczywistnić. Inaczej może będę tkwić w tym bagnie do śmierci, ale tym razem nie chcę ryzykować.
Dlatego dziś proszę Was o pomoc. Jeżeli jesteś kociarzem/kociarą lub jeżeli moja historia Cię poruszyła, jakoś się ze mną utożsamiasz, albo po prostu zakochałeś/aś się w Lucypurrze i/lub podoba Ci się to, co tworzę oraz chciałbyś wesprzeć mnie w mojej drodze do odzyskania sił, bym znów mogła pracować na pełnych obrotach i sama utrzymać siebie i swoje futrzaste dziecko... będę Ci z całego serca wdzięczna. Każda złotówka się liczy, czyż nie? Nawet jeżeli nie jesteś w stanie wesprzeć mnie materialnie, będę ogromnie wdzięczna za udostępnienie tej zrzutki lub inną pomoc (jestem otwarta na propozycje).
Jakieś trzy lata myślałam o zbiórce, ale nie byłam w stanie się przemóc, bo proszenie o pomoc przychodzi mi z ogromnym trudem. Totalna Zosia Samosia ze mnie. Dumna specjalistka od masek (w końcu ukończyłam "Maskę"!) - potrafię świetnie udawać, że wszystko ok, kiedy wcale nie jest ok. Ale to, że po mnie nie widać (a może jednak widać?), nie znaczy, że mój świat nie płonie. Zresztą wszyscy chyba wiemy, jak działają social media, i że nie wszystko wygląda w rzeczywistości tak pięknie, jak na zdjęciach. Jeśli więc ktoś, czytając powyższe, uważa, że łatwo przychodzi mi wyłudzanie pieniędzy, bo nie chce mi się wziąć do pracy, niech zamilknie i zniknie, bo mnie zdanie takich osób już nie interesuje, bo nie jest to prawda. Takie osoby wcale mnie nie znają. Sądzę, że wiele osób na moim miejscu nie byłoby w stanie na tyle dobrze funkcjonować przez tak długi czas, cały czas jakoś dając radę i nie tracąc przy tym zupełnie zmysłów. Myślę, że większość tych osądzających poległaby już w 2020, gdyby byli w mojej skórze. A ja dałam radę, bo mam jaja (tak, muszę to napisać, żeby sama sobie o tym przypominać). I w końcu mam też jaja, by prosić o pomoc. O tak! Do tego trzeba mieć największe jaja...
Chcę być zdrowa i spełniać się w swojej roli mamy Lucyfera i artystki. Chcę odbudować to, co tworzyłam przez całe życie i wzbogacać świat o wzbudzającą emocje i skłaniającą do myślenia sztukę, dzielić się swoimi przemyśleniami, a nawet edukować w ważnych dla mnie kwestiach. Chcę znów inspirować... nawet lub przede wszystkim samą siebie.
Gdybym mogła przestać wydawać większość pieniędzy na leczenie i bać się dnia, w którym skończą mi się oszczędności, mogłabym zacząć inwestować w swój rozwój, a z czasem, mam nadzieję, odbudować Michellecter na nowo i być samowystarczalna.
Chciałabym wtedy odwdzięczyć się jakoś wszystkim tym, którzy mnie tu wesprą. Myślałam o zaoferowaniu sesji zdjęciowej z charakteryzacją dla osób, które wpłacą wyższe kwoty. Teraz jednak oficjalnie tego nie zaoferuję, bo nie mogę sobie dokładać kolejnego ciężaru, którego mogę nie być w stanie zrealizować - muszę skupić się w pełni na sobie i na Lucy. Taki jest cel tej zbiórki. Ale wierzę w to, że któregoś dnia będę mogła się wszystkim odwdzięczyć poprzez moją sztukę lub inny gest i obiecuję, że zrobię, co w mojej mocy, by tak się stało. Marzę o tym, by więcej fotografować, charakteryzować, pozować, tańczyć i nie tylko. Chcę nadrobić te w dużej mierze stracone lata i dzielić się tym z Wami.
Nokktvrn, 2023
(Ta fotografia to idealny przykład tego, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Przed tą sesją miałam kolejną falę zgłoszeń, wpadłam w panikę, w nocy strasznie się pociłam i źle spałam, o ile w ogóle. Nie odwołałam sesji, bo nie chciałam wystawiać fotografki, która opłaciła studio, mimo, że czułam się zupełnie nie na siłach i nie byłam zadowolona ze swojej pracy tego dnia. A mimo to - profesjonalny makijaż, doświadczenie i nienaganna robota fotografki sprawiły, że chyba nikt nie wpadłby na to, że miałam na tej sesji jakieś 38,5* gorączki - a przynajmniej tyle naliczył termometr po powrocie do domu! Bo sztuka to magia... :))
Dalszy plan:
Nina:
- muszę iść znowu do neurologa (tężyczka) wizyta 250zł, leki ???zł
- USG Doppler u flebologa (zespół biernego przekrwienia miednicy aka PCS) 500zł
Co dalej się okaże - czy nie ma tragedii, czy jednak embolizacja żył, a z tego, co się orientuję, to koszt ok. 10 000zł
- fizjoterapia uroginekologiczna (zrosty po operacji+PCS) 170zl/1h lub pakiet 4 wizyt 590zł
- USG ginekologiczne i test ROMA 250zł, 96zł
- dentysta 380zł
- psychiatra i psychoterapeuta, ewentualne leki ???zł (obawiam się, że to będzie najdroższe; pomijając wizyty u psychiatry, poprzednio płaciłam 1600zł za pakiet 10 spotkań psychoterapeutycznych, każde 50min, czyli 1600zł na 2.5 miesiąca, bo nie było mnie stać na częstsze spotkania niż raz w tygodniu, ale potem ceny jeszcze wzrosły)
- wypadałoby też wrócić na klasyczną sportową fizjoterapię, a to jest 150zł za wizytę
-soczewki, bo bez nich ciężko robić sztukę wizualną
- i oczywiście dojazdy
- ewentualne inne badania, wizyty, lekarstwa, które zostaną zalecone
Ewentualną nadwyżkę chciałabym przeznaczyć na karnety na treningi, które są najlepszym lekarstwem dla mojego ciała i duszy, może nawet na znieczulenie przy kolonoskopii, bo już mam dość bólu i fajnie byłoby się obejść bez tego (o ile w ogóle znajdę miejsce, gdzie to zrobią i nie za 100 lat) i nie wiem, jedzenie? Tak czy owak, te ewentualności są na końcu listy i przeznaczę na nie fundusze, jak już ogarnę wszystko z Lucyferem.
Lucyfer:
Zaczął posikiwać. Mamy za sobą kolejne badania. Dobra informacja jest taka, że to nie nerki, zła jest taka, że to zęby i możliwa infekcja układu moczowego. No i niestety wszystko wskazuje na to, że Lucyfer jest równie wyjątkowy, jak jego mama i może mieć chorobę, na którą koty chorują niezwykle rzadko - niedoczynność tarczycy. Na razie dostaje suplementy na wzmocnienie, szczegółowe badania przed nami.
Musimy wykonać:
- badanie moczu i kału ???zł
- echo serca 200zł i tarczycy ???zł
- jak z serduszkiem wszystko będzie ok, to trzeba zrobić oczyszczanie zębów pod narkozą (400zł), a co dalej, to się zobaczy w trakcie zabiegu, bo może będzie trzeba zrobić coś jeszcze
- szczepienie 90zł
- I oczywiście dojazdy
- ewentualne inne badania, wizyty, lekarstwa, które zostaną zalecone
Ewentualne nadwyżki chciałabym przeznaczyć na nowy drapak (stary się rozleciał, więc kupiłam inny, tańszy - kot wzgardził, więc trzeba jednak kupić taki sam), nową kuwetę, karmę i żwirek (Lucyfer je aktualnie Dolinę Noteci Premium oraz korzysta ze żwirku silikonowego drobnoziarnistego Tigerino w kolorze różowym:)) oraz fontannę, bo może to go jakimś cudem zachęci do picia wody. Jeżeli zajdzie potrzeba, to również behawiorysta, ale mam nadzieję, że po leczeniu w klinice weterynaryjnej problemy miną i mój promyczek będzie zdrowy, wesoły i niesikający poza kuwetą.
Nie podejrzewam tego, ale gdyby jakimś cudem uzbierało się więcej pieniędzy niż będzie potrzebne na powyższe, to... szczerze mówiąc nie wiem, co się w takiej sytuacji robi? Aha, ustawiam 10 000zł, bo wydaje mi się, że spokojnie powinno wystarczyć na powyższe i na jakiś okres psychoterapii. Ale tak naprawdę wszystko okaże się "w praniu" - wciąż szukam odpowiedzi i sposobu na to, jak to wszystko ogarnąć.
W razie wątpliwości, będę tutaj wrzucać paragony i ewentualnie odpisy wizyt, żebyście mieli pewność, na co poszły zebrane pieniądze.
Na razie to tyle, w razie potrzeby będę edytować. Dziękuję za uwagę, a jeszcze bardziej za wsparcie. Zdrówka wszystkim kotom i nie tylko!
Nina & Lucyfer
Ta zrzutka nie ma jeszcze opisu.
Stwórz swój własny link do promocji zrzutki i sprawdzaj na bieżąco statystyki!
Stwórz swój własny link do promocji zrzutki i sprawdzaj na bieżąco statystyki!
idziemy dalej ;)
Zamiast flachy na poprawę zdrowia!
cała naprzód, z tobą do gwiazd i z powrotem ;)
niewiele, ale zycze powodzenia i duzo zdrowka
Życzę aby wszystko było dobrze. Dużo siły dla Ciebie i dla Twojego kota. Piszę to szczególnie jako wielki miłośnik kotów. I może pamiętasz, ale kiedyś wygrałem od Ciebie plakat za historię właśnie z kotem związaną. ;)
Jeszcze raz życzę wszystkiego dobrego!
Bardzo Ci dziękujemy! Pamiętałam, że za historię, ale że o kotach, to nie (ile lat temu to było!). Niezły zbieg okoliczności! Przytulamy ❤️ Nina & Lucyfer