id: h87nr9

Konwój humanitarny Pana K dla Charkowa, Sum i Połtawy / Humanitarian Aid convoy for Kharkiv, Sumy and Poltava

Konwój humanitarny Pana K dla Charkowa, Sum i Połtawy / Humanitarian Aid convoy for Kharkiv, Sumy and Poltava

Our users created 1 233 742 fundraisers and raised 1 371 381 856 zł

What will you fundraise for today?

Updates2

  • Since the last update, Mr. K has been in Poltava twice. He organised a truck able to carry at least 8 pallets of humanitarian aid. Since the warehouses in Western Ukraine are getting empty, he works with a British foundation that delivers the humanitarian aid for him at the border.

    Situation in Poltava becomes dramatic as more and more refugees from Donetsk and Luhansk are coming to this small city.


    Od ostatniego update'u, Pan K był dwukrotnie w Połtawie. Ogarnął ciężarówkę mogąca pomieścić minimum 8 palet. Magazyny na zachodzie Ukrainy mają coraz większe braki, więc Pan K współpracuje z brytyjską fundacją, która dostarcza mu pomoc humanitarną na granicę.

    W Połtawie robi się coraz bardziej dramatycznie. Wielu uchodźców z Doniecka i Ługańska trafia właśnie do tego małego miasta, zupełnie nie przystosowanego do przyjęcia tylu setek tysięcy uchodźców.


    [BELOW - video of the warehouse in Poltava supplied thanks to Mr. K and the money from this fundraiser]

    [PONIŻEJ - video magazynu w Połtawie zaopatrzonego dzięki Panu K i pieniądzom z tej zbiórki]


    cb455f825d5c8ea1.png

    g2e6e2a2a740aa22.png

    0Comments
     
    2500 characters

    No comments yet, be first to comment!

    Read more
Add updates and keep supporters informed about the progress of the campaign.

Add updates and keep supporters informed about the progress of the campaign.
This will increase the credibility of your fundraiser and donor engagement.

Description

Cześć,


Jestem Filip i jestem scenarzystą. Ale nie będzie o filmach ani serialach. Nie będzie fikcyjnych postaci, napisanych bohaterów i wymyślonych konfliktów. Będą prawdziwe osoby, prawdziwy konflikt, wojna i tysiące ludzi próbujących uciec ze zbombardowanych, niszczonych miast, gdzie ruscy ciągle strzelają do cywilów. Ze zniszczonych miast nie zawsze jest, jak się wydostać, nie zawsze jest jak uciec dalej na zachód. W miastach w regionie brakuje wielu podstawowych rzeczy.


Byłem tam.

Zawoziliśmy pomoc humanitarną, a wywoziliśmy ludzi uciekających z tych najgorszych z możliwych miejsc.


Byłem tam z Panem K.

Pan K jest jednym z cichych bohaterów tych czasów.

Sam nie szuka rozgłosu, ledwo istnieje w social media. On po prostu robi swoje. Jedyne czego potrzebuje -- co notorycznie i krótko powtarza niemal w kółko -- to paliwo. To w tym celu robię tę zbiórkę.


Opisałem prosto, krok po kroku, jak wygląda jeden z wyjazdów, których Pan K odbywa wiele. Biorąc jednak pod uwagę, że relacja jest długa, zamieszczam również krótszą wersję, opisującą tylko cele zbiórki. Zachęcam Cię jednak do przejścia nieco niżej. Czytając wersję dłuższą, spokojnie możesz pominąć tę krótszą.


Na samym dole znajdziesz też informację, na co konkretnie zbierane są pieniądze oraz informacje na mój temat.


(Pana K nazywam Panem K, bo to kwestia jego bezpieczeństwa. Ruscy starają się namierzyć ludzi jak on. Pan K kilka razy był ostrzegany przez ukraińskich przyjaciół i współpracowników, że musi zacząć uważać. Jedna z osób, której Pan K pomógł, podziękowała mu na Facebooku nie wymieniając go z imienia, a nazywając po prostu -- Mr K. Postanowiłem pójść tym kluczem, nazywając w ten sposób wszystkich bohaterów tej historii. Z powodu bezpieczeństwa nie opisuję też szczegółowo miejsc, w których byliśmy, ani trasy, którą jechaliśmy.)


rbb352500254b64c.png

[post dziękujący Panu K]





WERSJA KRÓTKA


Pan K trasę do Połtawy odbył już wielokrotnie. Ma w Połtawie przyjaciół i ludzi, z którymi współpracuje. Pierwszy raz pojechał, gdy usłyszał, że brakuje mleka i kaszek dla dzieci, głównie sierot z Charkowa i Sum. Kupił za swoje. Wypchał cały samochód i pojechał. Od tego czasu wraca kolejny, i kolejny, i kolejny raz. Gdy poryczałem się po zakończeniu naszej misji, bo za dużo emocji, za dużo ludzkiej tragedii, Pan K mnie przytulił i pokazał zdjęcie trzyletniej dziewczynki ze zbombardowanego miasta, którą wiózł parę tygodni temu. Pierwsze dwie godziny płakała. Drugie zdjęcie, zrobione pod koniec podróży, pokazuje dziewczynkę na kolanach Pana K, za kierownicą, z uśmiechem na ustach. Zapytałem go, jak sobie z tym radzi. Przecież to za dużo. Odpowiedział mi, jak. Zawozi ludzi. Przyjeżdża na bazę. Pakuje samochód. O piątej rano następnego dnia jedzie dalej.


Pan K wydał już prawie wszystko, co miał. Na samochód, na pierwsze rzeczy, które woził, na paliwo. Teraz bierze pomoc humanitarną z magazynów w Lwowie, wedle listy potrzeb dostarczonej mu przez ludzi, z którymi współpracuje w Połtawie. I wiezie na wschód. Czasem dostaje coś na paliwo od jakiegoś podmiotu. Rzadko starcza to na całą trasę. Tak było i podczas naszej misji. Dokłada wtedy ze swoich. Ale te jego pieniądze już się kończą. Pan K wie, że nie przestanie jeździć, dopóki będzie tam potrzebny.


Pan K ma większe plany. Chce poprowadzić kolejne konwoje, bo to bardziej efektywne. Pracuje z innymi, żeby postarać się stworzenie bazy przerzutowej w Winnicy. Tam bez problemu dojedzie TIR z pomocą humanitarną, a Pan K z innymi kierowcami będzie te rzeczy wozić dalej do Połtawy. Do skrócenie misji z czterech do dwóch dni. Dalsze plany zakładają pomoc sieci jego współpracowników na miejscu, którzy w tej chwili rozwożą rzeczy, które im dostarcza. Do konkretnych miejsc w Połtawie, do Sum, do Charkowa. W drugą stronę Pan K pomaga uciekającym z Charkowa, Sum i tych regionów. To miejsca, gdzie miejsca ma kryzys humanitarny na olbrzymią skalę.


Cele tej zbiórki opisuję pod wersją dłuższą.



WERSJA DŁUŻSZA


Na początku chciałbym zaznaczyć, że historia ta ma wielu cichych bohaterów. Z wiadomych względów skupiam się tu jednak na Panu K. To nie znaczy, że próbuję umniejszyć lub pominąć całe dobro płynące od Chlapa M, Pana M, Pana G, Pana A, czy też Pana Ł. To kwestia dramaturgii tego opowiadania. Mam nadzieję, że rozumiecie, chłopaki. 


(Ze względów na bezpieczeństwo tekst w kilku miejscach został edytowany. W każdym z tych miejsc stosownie to zaznaczam.)


Pana K poznałem przez przypadek. Ktoś podał komuś mój numer, jako zaufanego kierowcy, co jeździ do Ukrainy. Ktoś podał go dalej. Jechałem do Łucka zawieźć dużo rzeczy ogarniętych przez Panią M, potem miał być transport do Rowne. Ale kolejny ktoś zadzwonił, że skoro mam terenowe duże auto, to przydam się w wyjeździe dalej. Totalny przypadek. Ale nie było to po nic.


Z Warszawy wyjechałem późno, bo z Panią M zbieraliśmy rzeczy z różnych magazynów. Wózki inwalidzkie, leki, pieluchy dla dorosłych. Wiedziałem, że mam jechać gdzieś z Panem K, ale nie wiedziałem gdzie. Z Panem K nie było kontaktu, bo jest w trasie. Przekraczam granicę po północy. Pan K nagrywa mi wiadomości. Mówi, gdzie jedziemy. Połtawa. Może dalej. Zacząłem wątpić, czy nie mam do czynienia z kolejną nieogarniętą i niepoważną osobą, których spotkałem już kilku. Do tego wyjazd daleko na wschód. Najwyżej nie pojadę.


Pan K mówi, że ogarnie wypakowanie moich rzeczy do Łucka, bo trzeba mnie zapakować rzeczami do Połtawy i wyjechać jak najszybciej. Pan K zrobił, jak powiedział. Baza w Lwowie super ogarnięta. To dzięki ludziom z fundacji, z którą Pan K współpracuje. To Mister I, Ukrainiec, i Ksiądz H oraz współpracujący z nimi wolontariusze. 


Pana K spotykam na żywo o drugiej. Długo przetrzymali mnie na blok poście. Godzina policyjna. Ja nie mam jeszcze papierów. Ani tych od fundacji, ani tych na rzeczy, które wiozę.


Rozmawiamy. Od pierwszego spojrzenia w oczy czuję, że mu ufam. To szczery człowiek, czasem zbyt szczery. Opowiada, dlaczego Połtawa. Kiedy i dlaczego pojechał tam pierwszy raz. On robi wszystko dla dzieci. Pokazuje film z miejsca, do którego trafiają dzieci, głównie sieroty z Sum i Charkowa. Widzisz ich twarze? Spójrz w te oczy. Potem widzę go mówiącego to samo i pokazującego ten sam film każdemu, żeby przekonać go do zrobienia czegoś dla dzieci tam. Mnie już nie musi przekonywać. Nie mam wątpliwości, że pojadę z nim rano. Mówi, że duże fundacje się stamtąd wycofały. W samej Połtawie brakuje jedzenia. Mleko dla dzieci rozcieńczają wodą, żeby starczyło na dłużej. A jeszcze dalej jest Charków i Sumy, gdzie sytuacja jest katastrofalna.  

Idę spać. Pan K zostaje z Misterem I, wytykając mu, że jego fundacja niewystarczająco angażuje się w pomaganie dzieciom na wschodzie. Dzieci. “Czemu one winne?” Wszystko co robi, robi dla dzieci. Mister I nie bierze do siebie tego, co mówi Pan K.

r0052a9daceb4187.jpeg

W bazie księdza H wszyscy wiedzą kim jest Pan K. Chociaż mało kto go tak naprawdę zna. Mówią, że zawsze przyjeżdża późno w nocy, pakuje pełne auto, śpi kilka godzin i wyjeżdża wcześnie rano. Najwięcej czasu spędza z chłopakami ogarniającymi logistykę, gdy pomagają mu pakować rzeczy z magazynu. Wszyscy mówią o nim z szacunkiem.


Rano ładujemy sześć samochodów po sufit. Ksiądz H, bardzo doświadczony w akcjach humanitarnych, prowadzi odprawę przed wyjazdem. Dopiero teraz w pełni rozumiem zamysł tej misji. Oprócz dostarczenia konkretnych rzeczy, na które jest tam olbrzymie zapotrzebowanie, jadą z nami ludzie, żeby ocenić możliwość pomocy na miejscu. Jadąc konwojem sześciu aut mamy też pokazać, że taki wyjazd jest możliwy i bezpieczny. To ważne dla dalszych działań. Ksiądz H mówi o innym znaczeniu tego konwoju. Tam dociera bardzo mało ludzi z pomocą. Nasza obecność tam pokazuje ludziom w bardzo ciężkiej sytuacji, że świat o nich nie zapomniał, że mają wsparcie, że nie są sami. Wieziemy nadzieję. Wtedy jeszcze brzmi to dla mnie nieco patetycznie. Rzeczywistość to zweryfikuje.


Pan K będzie prowadzić konwój. Był tam wielokrotnie, zna trasę, jest w kontakcie z ludźmi na miejscu, mówi płynnie po rosyjsku. Za nim jedzie Pan M, którego nazwę Chlap M, bo jest Czechem. Współpracuje z księdzem H od dłuższego czasu. Dużo jeździł po Ukrainie. Następny jest Pan M i Pan G. Pan M współpracuje z różnymi organizacjami, jedzie autem jednej z nich. Był ratownikiem medycznym, wspinaczem, był na misji humanitarnej w Afganistanie. Pan G to rezerwowy kierowca, a zarazem jedyny wśród nas płynnie mówiący po ukraińsku. Potem jest ja. Za mną drugi Pan K, którego nazwę Panem A, aby uniknąć konfuzji. Pan A pracuje z osobami niepełnosprawnymi i ze wsparciem organizacji z Polski rozeznaje się w potrzebach i możliwościach transportu niepełnosprawnych do Polski. Robi to już od trzech tygodni. Konwój zamyka Pan Ł w ambulansie. Pan Ł zostaje mianowany kierownikiem misji. Jest ratownikiem medycznym, również z doświadczeniem m.in. z Afganistanu i innych miejsc na całym świecie. Pan Ł współpracuje z Księdzem H. Ma odpowiadać za transport rannych. Z Połtawy mamy zabrać rannych siedzących. Pan Ł rozezna się też, na ile możliwy jest transport rannych leżących.


Przed samym wyjazdem zagaduje do mnie jeden z obecnych w bazie lekarzy. Był na wielu misjach humanitarnych, Irak, Afganistan, współpracuje z ONZ. Mówi, że musi zostać, bo zakulisowo toczy się wiele dyskusji, które mogę zdecydować o wymiarze dalszej pomocy na Ukrainie. Zastanawia się, czy nie lepiej jest pierdolnąć to wszystko i jechać, działać. Ksiądz H namówił go, żeby został, bo ci rozmawiający zakulisowo liczą się z jego zdaniem. Trzeba działać na wszystkich frontach. Lekarz mówi o ruchach wojsk z południa. Dowodzi nimi doświadczony w Syrii generał. Jedyny ruski, który może pochwalić się sukcesami militarnymi w tej wojnie. Połtawa, gdzie jedziemy, jest wymieniana jako jego potencjalny cel. Dla ruskich to kluczowe, żeby odciąć, otoczyć i wykończyć ostatecznie Charków. Życzy powodzenia. Potem, już po powrocie do Polski, zaskakuje mnie satysfakcja z jaką czytam, że Ukraińcy zabili tego generała precyzyjnym atakiem rakietowym. “Morderca cywilów w Mariupolu”.


Nie poznaję trasy do Winnicy. Ostatni raz byłem tu ponad tydzień temu. Wszędzie były kilometrowe korki. Większość stacji nieczynna. Te nieliczne otwarte oferowały tylko jeden rodzaj paliwa. Tu benzyna, tam olej. Wszędzie limit na 20 litrów i długa kolejka oczekujących. Na półkach nic nie było. Te obrazki napawały strachem i mogły skłaniać do paniki. Teraz sytuacja jest spokojna. Jest paliwo. Są rzeczy na półkach. Ruch spowalniają tylko liczne blok posty. Pan K twierdzi, że znaczna większość tych, którzy chcieli wyjechać, już wyjechało. Z większości miast jeżdżą regularne pociągi i autobusy. Część z tych, co w pierwszym odruchu wyjechała, już wraca.


Stoimy na kolejnym blok poście. To posterunki obrony terytorialnej. Betonowe bloki, zapory przeciwczołgowe, bunkry i okopy. Kilkunastu uzbrojonych mężczyzn, są też kobiety. Blok posty są na każdym kluczowym węźle komunikacyjnym, wjeździe i wyjeździe z miasta. Na trasie do Połtawy przejedziemy przez kilkadziesiąt z nich. Pan K rozmawia z obroną terytorialną. Informuje o sześciu autach. Przejeżdżamy w miarę szybko.


Już w samej Winnicy strzela opona w aucie Pana K. Drogi w wielu miejscach są dziurawe i zniszczone. Pan K nie ma zapasu, bo nie zdążył naprawić w Lwowie po tym, jak mu pękła na ostatnim wyjeździe. Rana załatwi wulkanizatora. Na tę chwili okazuje się, że inne auto ma ten sam rozmiar. W Winnicy śpimy na bazie u Księdza J. Częstuje nas polską wódką, którą dostał, kiedy pierwszego dnia wojny ewakuował się polski konsulat. Ksiądz J zostaje w Winnicy. “Gdzie miałby jechać?” Wie, że jest potrzebny na miejscu. Na bazie spotykamy też drugiego Pana K. Panowie się znają, często wymieniają informacjami. Drugi Pan K wraca właśnie z Kijowa.


Poranna odprawa przed dalszą trasą. Pan K mówi, że blisko naszej trasy jechał konwój ruskich na Kijów. Został całkowicie rozbity przez Ukraińców. Teraz w lasach mogą czaić się niedobitki. Ktoś pyta, co zrobić, jak ich spotkamy. Może powinniśmy mieć coś dla nich jako łapówkę? Wódka? Pan K tłumaczy stan ruskiego żołnierza w tym lesie. Głodny, przestraszony, z karabinem. On chce stamtąd spierdalać. Potrzebuje auta. Jak się zachować? Jak z nim rozmawiać? To znaczy, że dokumenty i kasa w kurtce? Pan K kręci głową. “Dlaczego ruski miałby cię zostawić przy życiu? Żebyś zaraz zadzwonił i przekazał obronie terytorialnej albo wojsku, że takim i takim autem jedzie ruski?” Przez trzy godziny od przekroczenie rzeki Dniepr nie zatrzymujemy się. Jak widzimy cokolwiek niepokojącego, przyspieszamy. Kolejne zagrożenie. Zrzucani dywersanci, agenci i jednostki ruskie w tym terenie. Nasza odpowiedź, jak wyżej. Staramy się jechać dalej. Jeżeli na tym odcinku cokolwiek stanie się z autem, złapiemy gumę, zepsuje się -- kierowca przesiada się do innego auta i jedziemy dalej. Pan K wyśle potem swoich ludzi z Połtawy po auto. Most też przejeżdżamy jak najszybciej. Została ich tylko kilka na Dnieprze. Resztę ruscy już zniszczyli. Jak gdziekolwiek napotkamy kolumnę ukraińskiego wojska albo sprzętu wojskowego — wyprzedzamy, przyspieszamy i odjeżdżamy jak najdalej. Albo dajemy się wyprzedzić. Ruscy mogą bombardować transporty wojskowe. “Humanitarnych nie uderzają?” Ktoś pyta. Pan K odpowiada, że z tym nic nie zrobimy. Jeżeli Ruscy będą chcieli eskalować katastrofę humanitarną, to będą uderzać. Nie tylko, żeby nie dotarły, ale żeby odstraszyć kolejne. Pan Ł uspokaja sytuację. Pan K przejechał tyle razy bezpiecznie. Nie spotkał ruskich. “I tego się trzymamy.” 


Ostatnia stacja przed Dnieprem. Pan K tankuje tu, bo pozwalają mu bez limitu. Tankujemy do pełna. Kończy się przydzielona nam kasa na paliwo. Pan K płaci już swoją kartą. Mówi, że w takich momentach boi się, że ta karta nie przejdzie, bo skończyły się środki. Przechodzi. Pada obietnica, że postarają się zwrócić kasę za paliwo, którą wykładamy. Pan K mówi, że woli przelew na 40 zł, niż te wszystkie obietnice. Dużo osób mu dużo obiecuje. Nie ma nikomu nic za złe, rozumie, że fundacje i organizacje same nie mają środków, a działają na wielu frontach.


Przejeżdżamy przez Dnieptr. (Tu Pan K poprosił mnie o usunięcie wszystkich informacji umożliwiających zidentyfikowanie trasy przejazdu) Pierwszy raz czuję tak wyraźnie strach w ciele. Jakby zaraz mięśnie miały odmówić posłuszeństwa. Wieszam malę na lusterku. Pan K zna drogę, na bierząco sprawdza z zaufanymi ludźmi, czy jest bezpieczna. Pan Ł i Pan M mają doświadczenie z gorszych terenów. Chlap M, Pan A, Pan G są spokojni, budzą zaufanie. To trochę uspokaja. Potem Pan K powie, że był pewien, że przed Dnieprem ktoś wymięknie. Widział to wcześniej. Nikt nie wymiękł.


(Tu Pan K poprosił mnie o usunięcie wszystkich szczegółowych informacji dotyczących ukraińskich przygotowań i wojska). Po tej stronie rzeki na każdym kroku widać, jak doskonale Ukraińcy są tu przygotowani na ewentualność dojścia ruskich aż tutaj.


Wjeżdżamy na najgorszy odcinek trasy. Lokalna droga przez niebezpieczny teren. Dziury, braki w asfalcie. Niecałe sto kilometrów a jedziemy niemal trzy godziny. Pan K na radiu każe jechać zwartą kolumną. Wymijamy dziury, co chwilę zwalniamy, zjeżdżamy z drogi na polny kawałek szosy. Poprzedniego dnia poszła mi elektronika w zawieszeniu. Auto coraz bardziej opada, ale mając nadzieję, że nie opadnie całkowicie do czasu powrotu, jadę dalej. Ludzie w zwykłych vanach i busach są w gorszej sytuacji. Pan K mówił, że nie wie, ile jeszcze wytrzyma zawieszenie jego auta.

md722d0855047a2c.jpeg

Jedziemy przez małą wioskę. Kilku mieszkańców zaczyna machać i uśmiechać się widząc czerwone krzyże na aucie, ukraińskie i polskie flagi. Przypominam sobie o słowach Księdza H. Wieziemy nadzieję. Wdzięczność, bo chyba to najtrafniejsze określenie, w uśmiechach machających nam ludzi sprawia, że słowa Księdza H wydają się mniej patetyczne. 


Wjeżdżamy na dwupasmówkę. Jest niemal pusta. Już prosta droga do Połtawy. Pan K informuje, że to tędy jechała kolumna ruskich na Kijów. To ta, która została rozbita. Wtedy w aucie Chlapa M strzela opona. Zatrzymujemy się. Droga jest pusta. Jest już niemal ciemno. Szybka wymiana koła. Ktoś chce iść w krzaki poszukać drewna, żeby podłożyć pod auto, ale Pan K krzyczy, żeby się nie oddalać. Po chwili jedziemy dalej.

v1aea3106434e64d.jpeg

ok post przed Połtawą. Jest olbrzymi. Pan K uprzedzał nas, że po tej stronie Dniepru mamy bezwzględnie przestrzegać obowiązujacych zasad. Telefonów ani żadnych urządzeń nagrywających czy robiących zdjęć mamy nawet nie dotykać. Nie będą się bawić w sprawdzenie i usuwanie zdjęć. Od razu niszczą sprzęt. Wszyscy są tu zestresowani. Jesteśmy blisko frontu. Są w ciągłej gotowości. Ciężko przewidzieć reakcję człowieka w takim napięciu. Czując to napięcie rozumiem zasadność zasad. Gasisz światła, zapalasz światełko w kabinie, ręce na kierownicy, okno opuszczone. Oni widzą ciebie, ty nie widzisz ich. To uspokaja. Ktoś miga latarką i widzę, że oprócz obrony terytorialnej jest tu bardzo dużo wojska. Tym razem sprawdzają każdego z nas.


Pan K na radiu — “Witamy w Połtawie”. Wjeżdżamy znacznie później, niż sądziliśmy. Zaraz godzina policyjna. Ulice są już całkowicie puste. Nie ma samochód, nie ma ludzi. Jedyne co zdążymy zrobić, to rozładować samochody. Wszystko inne musi poczekać do jutra. Na samym wjeździe strzela druga opona w aucie Pana K. Jest już ciemno. Dobrze, że jesteśmy w mieście. Szybka wymiana koła. Dwie osoby na zmianę podnoszą auto. Trzecia podstawia znalezione cegły. Dwie odkręcają śruby. Kolejna zaczyna kręcić kluczem. Ktoś inny przygotował ostatni już zapas. Tylko to, że trzy auta mają te same koła nas ratuje. Wszystko idzie sprawnie i szybko. Czas goni.


Podjeżdżamy pod magazyn, gdzie czeka już ponad dziesięciu facetów i Ledi Y. Jedna z osób współpracujących z Panem K w Połtawie. W tyle osób rozładunek idzie szybko. Ledi Y na bierząco wyłapuje kartony z lekarstwami i układa je w osobnym miejscu. Śpieszymy się, bo zaraz godzina policyjna.


Ledi Y częstuje jeszcze ugotowaną przez siebie zupą. Jemy wśród wszystkiego, co przywieźliśmy. Jest tego naprawdę sporo. Ktoś wyciąga telefon. Pan K uprzedza, żeby wyłączyć geolokację i włączyć tryb samolotowy przed zrobieniem zdjęcia. Nic nie wysyłamy też stąd. Jego połtawscy współpracownicy dostali informację, że ruscy zbierają informacje o tego typu miejscach. Jest olbrzymie ryzyko, że to w nie uderzą, chcąc zintensyfikować kryzys humanitarny.

kc85d11fe4936fef.png

Pod magazyn podjeżdżają dwa radiowozy. Policjanci sprawdzają nasze puste już auta. Dla pewności. Pan K już wcześniej załatwił z nimi eskortę. Do bazy, gdzie spędzimy noc, prowadzi nas radiowóz na sygnale. Drugi zamyka konwój. Zbliża się godzina policyjna, która tu jest bezwzględnie przestrzegana. Przejeżdżamy też przez tereny uznane za nie w pełni bezpieczne. 


(Cały paragraf został usunięty na prośbę Pana K, żeby nie narażać na ryzyko jego współpracownika, zdradzać szczegółów jego kontaktów, ani miejsc)


W bazie jesteśmy chwilę po 22. Trzeba ustalić, co jutro. Padają głosy, żeby zostać jeden dzień dłużej, bo tylko to pozwoli w pełni rozeznać się w sytuacji. Ksiądz H rekomenduje, żeby wracać. Pada decyzja, że wyjeżdżamy jutro o godzinie 13. Rano pozostanie trochę czasu na zrobienie zaplanowanych rzeczy, a jednocześnie uda nam się przejechać na drugą stronę rzeki Dnieptr przed zmierzchem. Do tego godzina zapasu. W tę stronę strzeliły trzy opony. Tyle samo trzeba liczyć w drugą.


Pan K jest niezadowolony. Chciał zrobić tu więcej. Obiecał też ludziom na miejscu, że ludzie z fundacji i organizacji zobaczą, co trzeba. Dzwoni do swoich kontaktów. Będzie na telefonie do późna w nocy. Cała organizacja jest na nim, a część ze współpracowników nie wie, czy rano nie pojadą do Sum, od razu zawieźć niektóre z rzeczy, które przywieźliśmy. Wysłali w nocy kilku ludzi, żeby sprawdzili, czy szlak jest do przejazdu. Do tego Pan K ma do ogarnięcia mechanika do jednego z aut oraz wulkanizację trzech zapasowych kół. 


Pan Ł wyklucza możliwość transportu rannych siedzących. Trasa jest zbyt męcząca i zbyt ciężka. Będzie trzeba poszukać alternatywnych metod transportu dla rannych. To znaczy, że mamy puste samochody. Jest przed 23. Pan K wysyła szybko informacje do swoich, że mamy miejsca. Ja zaczynam ogłaszać na grupach, odpisywać, pisać. Telegram, Facebook, WhatsApp, Signal. Wyjazd jutro o 13. Jest coraz później. Coraz mniej czasu dla nas na skontaktowanie się z potrzebującymi. Coraz mniej czasu dla nich na przygotowanie się do wyjazdu. Olbrzymią pomocą okazują się osoby z Polski łączące mnie z potrzebującymi na miejscu. Niektóre z nich do końca podróży pozostają zaangażowane.


Większość osób poszła już spać po intensywnym dniu. Pan K ciągle na łączach ze swoimi współpracownikami. Ja ciągle w kontakcie z ludźmi potrzebującymi stąd uciec. Wychodzę na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza, czekając, aż ludzie napiszą. Mijam Pana K, który z papierosem w ustach rozmawia z kimś z Polski. Miał dostać kasę na paliwo, ale nie dostał. Słyszy, że może coś będzie za tydzień.


Wychodzę na pola. Przepiękny zapach ukraińskiej wiejskiej wsi w powietrzu. Ze wschodu dochodzą do mnie dźwięki, których nie jestem w stanie zidentyfikować. W Lwowie Pan K powie, że tam jest już front, to zaledwie 80 kilometrów. Wracam do telefonu, do koordynowania ludzi do wyjazdu. Znowu mijam Pana K, który rozmawia z kolejna osobą. Tym razem z jakiejś fundacji. Ten sam temat. Pieniądze na paliwo. Musi kończyć, bo dzwoni ktoś z jego lokalnych współpracowników. Pan K ciągle ogarnia rzeczy na jutro. To wtedy po raz pierwszy przychodzi do głowy myśl, że trzeba Panu K pomóc z tym paliwem. Ale to temat na jutro. Dzisiaj trzeba ogarniać ludzi, chcących uciec.


Kończę wymiany wiadomości po drugiej. Ludzie przestają pisać, odpisywać. Jest późno. Idę spać, bo rano wstajemy o 7. Widzę, że Pan K stoi na ganku i pali. Wychodzę do niego. Właśnie dostał informacje z Mariupola. Ruscy otworzyli korytarz humanitarny. Nie wiedząc, jak długo będzie bezpiecznie, Ukraińcy puścili dwa autobusy z samymi dziećmi. Oba nie dojechały. Oba zostały ostrzelane. Autobusy opisane z każdej strony. “Dzieci.” “Дети”. Pan K nie może sobie z tym poradzić. Liczy. Ile jest miejsc w autobusie? 50? Tyle siedzących. Do tego stojące. Mniejsze dzieci mogą usiąść na kolanach tych większych. Pan K liczy. To ile razem w jednym? 80? 100? Dwa autobusu po 100 dzieciaków? Może i więcej. Pan K odpala kolejnego papierosa. “Czemu one winne? Dzieci, kurwa.” Przecież to dzieciaczki. Słucham go jeszcze chwilę. Ale trzeba iść spać. 


Nad ranem idę do toalety. Widzę Pana K w kuchni. Ciągle nie śpi. Ciągle przeżywa. Ciągle myśli. Nie potrafi sobie z tym poradzić. Dzieci. Tyle dzieci.


Rano rozdzielamy się. Pan K razem z Chlapem M zawozi jedno z aut do mechanika, a potem rozwalone koła do wulkanizacji. Trzeba całkowicie wymieniać opony, bo dwa dosłownie pękły. Pan K łączy też Pana Ł, Pana M i Pana A z Ledi Y, żeby rozeznać się w sytuacji. Pan G jedzie z nimi jako tłumacz. Mając najszybsze auto, jeżdzę po ludzi, których zabierzemy do Lwowa. Zwożę ich do jednego punktu zbiorczego. 


Odbierani ludzie ciągle pytają. “Bezkosztowo?”, “Bezkosztowo?”. Zapewniam, że tak. Pan K opowiadał mi o matce z trójką dzieci, których wiózł. Nie byli w stanie uwierzyć, że przyjechał po nich za darmo. Kilka pierwszych godzin matka ciągle spodziewa się, że w pewnym momencie zażąda pieniędzy albo je wysadzi w lesie. Wcześniej trzy osoby obiecywały po nich przyjechać. Każdemu z tych kierowców matka robiła przelew. Została bez pieniędzy. Nikt nie przyjechał. A ona została po ucieczce ze zbombardowanego miasta, w mieście, pod które już podchodzili ruscy. Pan K po nich przyjechał. Bez przelewu. Bez pieniędzy.


Dostaję informację, że dwie osoby nie dotrą. Ruszali ze wschodu, ale Ruscy w nocy zbombardowali most przy ich wiosce. Mieszkańcy starają się ogarnąć przeprawę w inny sposób. Pada pytanie, czy można po nich dojechać do innej miejscowości. Sprawdzam. Ponad godzina lokalnymi drogami na wschód, w stronę Charkowa. Pan K ciągle na telefonie organizuje, co się da, rozmawiając jednocześnie z połtawskim współpracownikiem. Nie ma teraz szans, żeby ich spytać o to miejsce. Konsultuje z Panem Ł i on podejmuje decyzję. Zbyt duże ryzyko. Nie możemy mieć też pewności, kim tak naprawdę jest osoba, która prosi mnie o pojechanie tam. Daję im znać. Muszą dotrzeć bliżej Połtawy albo do samego miasta. Będą próbować.


Pędzę po kolejnych ludzi przez zakorkowane miasto. Dziury w drogach. Pomarańczowa migawka i migające światła awaryjne. Staramy się wymijać korki. Pan K żartował, że nie wie, czy będzie jeszcze potrafił normalnie jeździć w Polsce. Jego naturalny odruch na stojącą przed nim linię aut, to włączenie koguta i mijanie. Z lewej, z prawej, jakkolwiek się da.


Jest informacja od dwójki ze wschodu. Pokonali rzekę. Zaraz będą bliżej. Wysyłają pinezkę. Czy mogę odebrać ich tam? Sprawdzam na mapie. Nadal 50 min drogi w jedną stronę. Blok posty i korki robią swoje. Pan K załatwił akurat sprawę z mechanikiem. Naprawa auta się przedłuża. Pytam go o to miejsce. On zdecydowanie odradza. To może być ruski troll. Jego współpracownik podchodzi, widzi to miejsce. Mówi, żeby nie jechać. Nie jest bezpiecznie. Przekazuję dwójce z północy, że muszą przyjechać bliżej, idealnie do samej Połtawy. Mamy opóźnienie, więc mają trochę więcej czasu. Próbują.


Odbieram kobietę z dwójką dzieci. Wiem tylko, że wczoraj wyjechała z Sum. Do samego końca nie wierzyła, że po nią przyjadę. Witam się z obiema córkami. Starsza z nich, ma osiem lat, nie reaguje. Jej twarz nie wyraża żadnej ekspresji. Patrzę jej w oczy i mnie mrozi. Czuję, że ta dziewczynka widziała więcej tragedii, doświadczyła więcej tragedii w swoim krótkim życiu, niż ja przez trzydzieści siedem lat. Jadąc do miejsca, gdzie czekają już inni ludzie, ich matka mówi mi, że musiała wyjechać, mimo olbrzymiego ryzyka. Od dwóch tygodni byli bez prądu, bez jedzenia, bez ogrzewania. Dziewczynki jadły tylko suchy makaron. Kiedy bombardowanie wybiło czwarte okno w ich mieszkaniu, kobieta podjęła decyzję, że jedzie. “Dla nich.” Wskazuje dziewczynki obok siebie. Kilka dni wcześniej ruscy ostrzelali transport z rodzinami wyjeżdżające korytarzem humanitarnym. Podobnie jak reszta matek w Sumach, bała się wsiąść do kolejnego transportu. Powiedziała, że wsiadła do swojego rozpadającego się auta. Miała resztę paliwa. Przeżegnała się — tu robi znak krzyża — i wyjechały jakąś lokalną drogą. “Dla nich. Musiałam.” Ponownie wskazuje dziewczynki. Dziewczynki ciągle kaszlą. Ośmiolatka, kiedy na mnie patrzy, przeszywa mnie swoim spojrzeniem. Nie potrafię sobie z tym poradzić. Takiego spojrzenia się nie zapomina. Nikt nigdy nie powinien doświadczać rzeczy, jakie doświadczyła ta dziewczynka. Na pewno nie, kurwa, ośmioletnie dziecko. Potem, zanim pojadę po kolejnych ludzi, daję im dwie saszetki musu owocowego. Pięciolatka bierze od razu, ośmiolatka waha się chwilę.


Pan K poprosi mnie delikatnie, kiedy będę rozsiadać ludzi w konwoju, żeby rodzina z Sum nie jechała w jego aucie. On przeprasza, ale nie udźwignie teraz słuchać o sytuacji, z której uciekli. Ciągle bardzo przeżywa dwa autobusy dzieci.


W tym czasie Pan Ł, Pan M i Pan A z Panem G robią swoje prowadzeni przez Ledi Y i ludzi, z którymi pracuje. (Wszystkie detale dotyczące działalności współpracowników z Połtawy zostały pominięte na prośbę Pana K ze względu na ich bezpieczeństwo)


Matka z Sum pyta, czy jedziemy przez Kijów. Boi się. Uspakajam, że mamy bezpieczną trasę, nie przez Kijów. Jesteśmy niemal gotowi, gdy dwójka ze wschodu daje znać, że dotarli do Połtawy. Szybka decyzja. Jadę po nich. Jest już po 13, po godzinie, kiedy mieliśmy wyjeżdżać, a mamy jeszcze zatankować. Spotkanie na miejscu tankowania nie wchodzi w grę. Pan K zostaje poproszony, żeby nie wysyłać tej lokacji. Zbyt duże ryzyko, że ktoś to przechwyci. To ważne dla nich miejsce. Pana Ł z resztą też jeszcze nie ma, więc ruszam odebrać dwójkę, aby wrócić do reszty chwilę po Panie Ł.


Jedziemy razem do industrialnej części miasta. Tam, w jednym z garaży, jeden ze współpracowników Pana K leje z baniaków po 20 litrów diesla do każdego z aut. Usłyszeli jedną z rozmów Pana K proszącego kogoś w Polsce o paliwo i postanowili oddać nam chociaż trochę z tego, czego i tak mają bardzo niewiele. Mamy też ciagle paliwo w kanistrach. Przynajmniej o to jesteśmy spokojni, że starczy nam paliwa na powrót.


Pan G rozmawia z każdą z matek, po ukraińsku pytając, czy czegoś potrzebują i tłumacząc, że zatrzymamy się w Winnicy na noc. Wyjeżdżamy z Połtawy chwilę przed 14. Nie jest idealnie, nie mamy zapasu czasu, który planowaliśmy. 


Zatrzymujemy się w ostatnim relatywnie bezpiecznym miejscu przed niebezpiecznym odcinkiem do rzeki Dniepr. Patrzę na dziewczynki z Sum, na dziewczynki z mojego auta, na inne dzieci. Ciągle spięte, ale mam wrażenie, że z każdym kilometrem, im dalej na zachód, ich twarze się zmieniają. Są mniej spięte. One same więcej mówią. Inaczej brzmi ich głos. Któraś z matek chce kupić wodę na stacji, ale nie mają. Wielu rzeczy tu nie ma.


Pan K stara się dodzwonić do Księdza J, żeby uprzedzić, ile osób wieziemy. Ksiądz J ciągle nie odbiera. To nie zdarzało się wcześniej. Pan K uspokaja. Ma w razie czego jeszcze drugą bazę w Winnicy, ale będzie dalej próbować do księdza. Pokazuje nam zdjęcie dzieci w Połtawie z kaszkami, które wczoraj przywieźliśmy. Ludzie na miejscu od rana rozwożą rzeczy.


Jedziemy dziurawą lokalną drogą. Trasa częściowo inna, bo Pan K dostał informację, że krótsza alternatywa jest bezpieczna. Nadal, straszne dziury. Jedna z dziewczynek ma chorobę lokomocyjną. Pan G proponuje przesiąść się do innego auta, ale narazie zostają w tym samym.


Pięciolatka w moim aucie pyta mamy o swoje rzeczy. Nie rozumiem, o co konkretnie. Mama na każde pytanie odpowiada tak samo. “Kupimy nowe”. “Kupimy nowe”. “Kupimy nowe”. Mają ze sobą tylko dwa małe plecaki i siatkę. Mama jest w papciach. W Lwowie pokaże mi, że jej się przetarły i gdy już się pożegnamy, pójdzie kupić sobie nowe.


Ostatni blok post przed rzeką Dniepr i przed mostem. Sprawdzają bardzo dokładnie każdego z nas, każdy samochód. Panowi M każą otworzyć i rozpakować jego medyczny plecak. Tłumaczy. Pokazuje papiery. Obrona terytorialna jest nerwowa. Na miejscu jest policja. Dopiero co miała tu miejsce większa akcja. (W tym paragrafie Pan K poprosił mnie o usunięcie wielu informacji umożliwiających zidentyfikowanie trasy oraz opisujących sytuację militarną, i tych związanych z armią ukraińską)


Wjeżdżamy na most. Zachód słońca. Ulga, a wręcz szczęście. Raz, że udało się wyjechać z tamtej części przed zmrokiem, a dwa, przepiękny, bajkowy wręcz widok na Dniepr i na wysepki o zachodzie słońca. Obie dziewczynki w moim aucie już swobodnie ze mną rozmawiają, żartujemy. One uczą mnie ukraińskich słów, ja je polskich. Zaczęło się od "na zdrowie" po kichnięciu.


Pan K dodzwania się do księdza J. Będziemy mieli gdzie spać w Winnicy. Będzie miejsce dla ludzi, których wieziemy.


Za mostem zatrzymujemy się na stacji. Wszyscy, których wieziemy idą na zakupy. Pan G pyta każdego, ale nikt nie potrzebuje pieniędzy, nikt nie potrzebuje, żeby mu cokolwiek kupić. Widzę, jak dziewczynka z Sum czeka na hot doga. Śledzi każdy ruch przygotowującej go sprzedawczyni. Pan G podchodzi zapytać mamę dziewczynki z chorobą lokomocyjną, czy chce się przesiąść do innego auta, czy wszystko dobrze. "Wes dobre?” Mama odpowiada z autentycznym uśmiechem, że wszystko jest wspaniale. Dla niej tu jest Paryż, tu jest Luwr. Jest wszystko, a oni nie mogli mieć nic.


Pan K pokazuje nam zdjęcia magazynu, gdzie wczoraj wieczorem zostawiliśmy rzeczy. Jest pusty. W mniej niż jeden dzień wszystko zostało rozwiezione do potrzebujących.


Chlap M jest ciągle na telefonie. Pan Ł mówi, że Chlap M ma problemy w pracy. Miał wrócić już jakiś czas temu. Pan K miał podobnie. W końcu zwolnili go dyscyplinarnie. Nikogo nie obchodziło, co robi, gdzie jeździ. Pan K po prostu został w Ukrainie, żeby robić swoje. Nie przyjechał tu na samym początku wojny. Chwilę zajęło mu kupno samochodu. Największego na jaki było go stać. Od tego czasu jeździ. Nie myśli w ogóle o powrocie do Polski. Nie myśli w ogóle o tak dalekiej perspektywie. Ma nadzieję, że wojna się zaraz już skończy, ale jest gotowy działać tak długo, jak będzie trzeba.


Co jakieś czas konwój zwalnia. Pusta droga, czasem wręcz dwa pasy, a my jedziemy 80 km/h. Ktoś pyta Pana K przez radio. Ten mówi, ze turbo mu nawala. Zaraz zaskoczy. Musi pojechać do mechanika z tym. Nie wie, kiedy będzie miała czas. Po chwili rusza szybciej.


Do Winnicy wjeżdżamy w nocy. Jest po godzinie policyjnej. Jedziemy przez puste miasto i mijamy spory oddział obrony terytorialnej otaczających grupkę mężczyzn. Na kolanach z rękami za karkiem. Nas nie zatrzymują. Ksiądz J otwiera bramę. Jest bardzo zmęczony, ale widząc ludzi, których przywieźliśmy uśmiecha się i po ukraińsku zaprasza najpierw na jedzenie, a potem pokazuje im miejsce do spania. Nam mówi, że tuż przed zmierzchem strzelali tuż obok tego miejsca. Obrona terytorialna złapała kilku ruskich dywersantów. 


Pan K i Pan M rozmawiają o planie zrobienia bazy przeładunkowej w Winnicy. Pytają Księdza J. On pomoże. Pan K i inni kierowcy będą jeździliby na trasie Winnica - Połtawa. Do Winnicy nie będzie problemu ze znalezieniem polskiego kierowcy, może nawet i tira. Chodzi o zoptymalizowanie transportu. Przejazd z rzeczami z Winnicy do Połtawy i powrót to dwa dni, a nie cztery, jak z Lwowa. Ksiądz J idzie się zdrzemnąć, bo drugi Pan K wraca dopiero o 3 i będzie musiał go wpuścić. Jutro rano dowiemy się, że to dlatego, że czekał na dziewiętnastoletnią dziewczynę w Zaporożu. Miała wyjść na piechotę z terenów kontrolowanych przez ruskich. Urwał się z nią kontakt przed ostatnim checkpointem. Do teraz nie wiadomo, co z nią. Drugi Pan K długo czekał, ale musiał jechać. Rano rusza do Kijowa z antybiotykami i lekami sterydowymi. Panowie K i M do późna rozmawiają o dalszych planach. Zaczynaja temat dalszego rozwożenia rzeczy do Sum i Charkowa. O tym, jak pomóc w tym Ukraińcom.


Rano Ksiądz J oferuje wszystkim śniadanie. Zagaduję do dzieci. “Smacznoho”, “Wes dobre?”. Ośmiolatka z Sum patrzy na mnie już trochę inaczej. Dziewczynki z mojego samochodu uśmiechają się. Pan G ustala z każdym, gdzie chcą jechać. Niektórzy jeszcze nie wiedzą. Dla nich liczyło się tylko tyle, żeby wyjechać stamtąd. Dalsze plany to była abstrakcja. 


Wyjeżdżamy z Winnicy. Jak inny to świat, od tego, w którym byliśmy jeszcze wczoraj, z którego uciekają ci, których wieziemy. Grupa chłopaków gra w piłkę, rolnik orze pole traktorem, para rekreacyjnie jedzie na rowerach. Pozorna normalność.


Na postoju Pan K odbywa kolejny telefon w sprawie paliwa. Prosi Pana G, żeby zebrał informacje o wszystkich naszych pasażerach. Imiona, nazwiska, wiek, skąd uciekli. Będzie potrzebować tych informacji, żeby fundacja uwierzyła mu, że wywieźliśmy ludzi w realnej potrzebie. Mówi mi też o fotografie. Potrzebuje fotografa. To absurdalne według niego, ale sam przecież tu jeździ, pomaga, nie myśli o zdjęciach. Zresztą nie potrafi robić zdjęć. Fundacje i organizacje, sponsorzy proszą go o zdjęcia.


Ostatni postój przed Lwowem. Podchodzę do stojących razem dzieci. Pamiętam już imiona wszystkich. Te z mojego auta od razu do mnie zagadują. Żartujemy. Zagaduję do reszty. Śmieją się z tego, jak wypowiadam słowa po ukraińsku. Ośmiolatka z Sum spogląda jakby mniej nieufnie i kiedy zwracam się do niej osobiście, uśmiecha się. Pierwszy jej uśmiech od dwóch dni. Po moim ciele rozlewa się ciepło. Jest ulga i spokój w tym jej uśmiechu. Potem pomyślę sobie opowiadając komuś o tej sytuacji — po to właśnie to robimy. Chwilę później żartujemy dalej. Wskakuję na ich miejsca w busie i mówię, że “ja jidu”, a “ty vodij, ty szofer”, i pokazuję, żeby szły do mojego auta. Młodsza siostra z Sum zamyka mnie w vanie i krzyczy, że mnie “zakryła”. Udaję, że nie mogę wyjść. Jak przechodzę na drugą stronę, ośmiolatka biegnie przytrzymać drzwi z tej strony, żebym nie wyszedł. Bawimy się tak jeszcze chwilę. Dołączają inne dzieci. Potem myślę sobie, że to musi być jednak trudne dla tych dzieci, dla tych kobiet, że wszyscy my, kierowcy, jesteśmy facetami.


Z Panem K skontaktował się mer Połtawy. Pan K dostał listę najbardziej potrzebnych rzeczy w mieście. Lista zaczyna się od mąki i suchych drożdży. Żeby mogli sami piec chleb.


Rozdzielamy się na wjeździe do Lwowa. Auta dostawcze jadą do bazy. Reszta z nas jedzie tam, gdzie potrzebują nasi pasażerowie. Razem z Chlapem M jedziemy do tej samej parafii z trzema rodzinami. Wchodzimy do środka, żeby upewnić się, że jest dla nich miejsce. Chwilę trwają sprawy organizacyjne. Pięciolatka z Sum wygłupia się ze mną. Zakłada mi swoją czapkę na głowę. Żegnamy się. Oni nie chcą zostawać tu sami. Pytają, gdzie my śpimy. Dlaczego, nie tu? Czy oni mogą z nami? Na pożegnanie ośmiolatka z Sum przytula się do mnie, jak inne dzieci. Jej oczy wyglądają już tak bardzo inaczej. Część odprowadza nas do aut. Odjeżdżamy z Chlapem M. Myślałem, że tym razem nie będę płakać, ale koniec tej misji, pusty samochód, brak poczucia, że trzeba się trzymać dla kogoś sprawia, że łzy zaczynają płynąć.


Wracamy do bazy. Pan K już tu jest. Odwiózł swoich pasażerów na dworzec. Ksiądz H i Mister I witają nas. Pan K mówi, że będzie miał teraz pierwszy wolny wieczór od dawna. Zasłużył na cały dzień. Jutro z Panem M zajmą się organizacją i logistyką. Ruszą pojutrze. Pan M potwierdza też, że van na 14 osób jest już w drodze do Ukrainy. Panowi K i M rozmawiają o tym, jak go wwieźć, żeby kierowca mógł wrócić. Nie łapię się w zawiłościach tych procedur.


Chłopaki od Mistera I pytają, czy pakujemy do mojego auta rzeczy do Łucka. Chcę wyjechać rano, ale nie mam sił. Proszę o chwilę, ale oni mówią, że zrobią wszystko. Biorą kluczyki i sami błyskawicznie pakują mi auto.


Pan K pokazuje nam film nagrany przez drugiego Pana K, który jechał do Kijowa z lekami. Bombardowanie tuż przed nim. Panika na drodze. Trasa jest chwilowo przynajmniej nieprzejezdna.


Dostaję wiadomości od rodzin, które właśnie przywieźliśmy. Dziękują. Tęsknią. Rozklejam się. Wychodzę na zewnątrz płakać. Pan K do mnie wychodzi. Przytula mnie. Pokazuje mi zdjęcie jednej z pierwszych dziewczynek, jakie wiózł. Trzylatka ze zbombardowanego miasta. Na zdjęciu płacze. Płakała tak przez pierwsze dwie godziny. Kolejne zdjęcie z końca podróży. Dziecko siedzi na kolanach Pan K, za kierownicą. Pytam go, jak sobie z tym daje radę. Przecież to za dużo do uniesienia. Pan K odpowiada, jak. Przywozi ludzi. Wraca na bazę. Pakuje samochód. O piątej rano rusza. I znowu jest w Połtawie.


Wstaję wcześnie rano. Mijam śpiącego Pana K. Pierwszy dzień od dwudziestu czterech dni, kiedy może pospać dłużej. Jadę do Łucka i dostarczam rzeczy ogarnięte przez Panią M. 


W drodze zaczynam ryczeć. Zmęczenie i emocje. Za zakrętem niespodziewany blok post. Ocieram szybko łzy, ale oczy mam spuchnięte. Ciężko mi jest się wysłowić. Obrona terytorialna po prostu mnie puszcza. 


Pan K zaczyna ogarniać. Jego “wolny dzień” to logistyka i telefony. Przynajmniej odpocznie trochę od auta.


Łuck jest spokojny. Dostarczam rzeczy ogarnięte przez Panią M. W domu opieki brakuje wielu rzeczy. Jest tu wielu uchodźców ze wschodu. Kucharka chce koniecznie zrobić mi omlet na śniadanie. Mówi, jak bardzo wszyscy na Ukrainie są wdzięczni Polakom. W końcu robi mi kawę. Zaczyna płakać i mnie przytula. Rozpakowujemy rzeczy. Autentyczne szczęście, że jest tyle wózków, że są właśnie te leki, o które prosili. Jedna z osób rozpakowujących rzeczy, wydaje mi się, ze ksiądz, pyta, czy może mnie pobłogosławić. Stajemy w kółku. Odmawia modlitwę i błogosławi mnie. 


Wyjeżdżam, ale zawieszenie w aucie jest już w tak złym stanie, ze staram się znaleźć jeszcze mechanika na miejscu. Kolejne warsztaty i kolejne pytania, czy dadzą radę mi pomóc. Przekonuję się, o ile trudniejsze jest wszystko bez Pana K, który po prostu dzwonił i załatwiał. W końcu trafiam do mechanika, któremu udaje się naprawić zawieszenie. Nie chce pieniędzy. Przecież jestem tu pomagać. Udaje mi się przekonać go do wzięcia chociaż 120 hrywien.


Ponad tydzień temu Panu K całkowicie padło auto. Alternator i coś jeszcze. Poszedł na piechotę do blok postu i zagadał do obrony terytorialnej. Przyjechał ktoś z miasta, wziął Pana K na hol i ciągnął 50 km do warsztatu. Tam czekał na niego ciepły posiłek, a czwórka mechaników zostawiła, co robili i w mniej niż godzinę naprawili mu auto. Nie wzięli od niego pieniędzy. Podziękowali za to, co robi. Potem jeszcze wyrazili uznanie, jak usłyszeli, gdzie jeździ.


Całą drogę do granicy płaczę. Przed granicą zatrzymuje mnie starszy mężczyzna, czy ich nie przewiozę. Mają babuszkę, co nie chodzi. Granica jest niemal pusta. Okazuje się, że wyjechali dwa dni temu z Kijowa. Dwóch ukraińskich kierowców, nazwijmy ich Mister X i Mister Y, wywieźli 14 ludzi jednym vanem. Babuszka nie jego, ale pomógł jej i jej córce, bo w Kijowie razem kryli się w tej samej cerkwi. Mężczyzna będzie jechać już ze mną do Warszawy. Zabieramy jeszcze z Hrubieszowa kobietę z dwiema córkami. Ta z początku się boi, bo dwóch mężczyzn w aucie. Nie dziwię się. Policja legitymuje mnie dwa razy, wolontariusze raz. Pokazuję jej swoje ukraińskie papiery, że jestem wolontariuszem. Przed Warszawą żartujemy sobie z jej pięcioletnią córką. Rysuje dla mnie obrazek.


Zaraz za granicą dzwoni Pan K. Jest w biegu, ogarnia, ale chce się dowiedzieć, że dojechałem i podziękować. Pyta, kiedy wracam. Chce organizować kolejny konwój. Narazie jadą we dwójkę z Panem M. Dostają jedno auto od Księdza H, ale jest problem paliwa.


Na telefon przychodzą kolejne wiadomość od ludzi chcących wydostać się z Połtawy. Pytają, czy aktualne, czy nadal jesteśmy, czy zdążą się zabrać. Dziecko bez rodziców, któremu trzeba wyrobić papieru na przewóz z zaufanym kierowcą. Matka z dwójką dzieci, w tym niemal niemowlak. Kobieta w ciąży. Przekazuję dalej, do Pana K.


Wracam do Warszawy. Mężczyźnie pomagam ze znalezieniem transportu do Berlina. Matce z dziećmi z kupieniem biletów na pociąg do Koszalina i odprowadzam do bezpiecznego miejsca.


Dzień później informacja o zintensyfikowaniu walk na wschodzie, szczególnie o Charków.


Dwa dni później kończę pisać ten tekst. Nadal jest to zaledwie pierwszy draft, będę poprawiać już opublikowany. Pan K potrzebuje paliwa już w przyszłym tygodniu.


Kilka godzin temu dostałem zdjęcia od Pana K. Przywieźli właśnie kolejne rzeczy do Połtawy.


z2fc6347b8608d35.jpegr6c5ecdaf1d39c25.jpegta6ddd1643b64eb8.jpegr0a1ca855b9e0c1c.jpeg



NA CO POTRZEBNE SĄ PIENIĄDZE?


Przede wszystkim — na paliwo dla Pana K. W tej chwili razem z Panem M pojechali do Popławy za swoje pieniądze, żeby zawieźć kolejną partię potrzebnych tam rzeczy i zabrać stamtąd ludzi. Pan K będzie jeździł dalej, i dalej, i dalej. Z zebranych pieniędzy może też zatankować inne auta jadące z nim w konwoju.


Jeżeli uda się zebrać zakładane 20 tysięcy, większość pójdzie na zorganizowanie większego konwoju. Zależnie, gdzie uda się zebrać wszystkie rzeczy z listy potrzeb dostarczonej przez pana K, ruszy on z Warszawy lub Lwowa. Pani M działa już w tej sprawie. Konwój ten dostarczy ponad 20 ton najpotrzebniejszych rzeczy.


Do konwoju dołączy też fotografka/fotograf. To kolejna rzecz, o którą Pan K mnie poprosił. Nie jest dobry w promocji, a wie, że w celu realizacji większych celów potrzeba wsparcia większych instytucji, podmiotów z większymi możliwościami. Gra z większymi graczami wymaga jednak grania w ich grę. Ułatwi to jednak znacznie zbieranie większych ilości bardzo konkretnych dóbr, organizację bazy w Winnicy, dowożenie tam dóbr dużymi ciężarówkami, a potem przewożenie tego dalej do Połtawy.


Kolejne wpłaty pokryją kolejny konwój. Jego wielkość zależeć będzie od zebranej kwoty.


W przypadku zaspokojenia i tych potrzeb, co było by tak cudowne, że wydaje się nierealne, zajmiemy się kupnem większych aut, które Pan K będzie obsadzał zaufanymi kierowcami, również Ukraińcami.


Jeżeli chodzi o dobra, Pan K zakłada kontynuować współpracę z fundacjami i organizacjami. Nie wykluczamy jednak sytuacji, gdzie w krótkim czasie będziemy musieli kupić konkretne, potrzebne akurat rzeczy. Tu pani M zobowiązała się do załatwienia zakupów w cenach hurtowych lub wręcz z dodatkowym rabatem. 




KIM JA JESTEM?


W tej historii tak naprawdę jestem nikim. Zamiast mnie mógł znaleźć się tam każdy inny z relatywnie dobrym samochodem. Z jakiegoś powodu los sprawił jednak, że byłem to właśnie ja. Zarabiam na życie słowem, więc postanowiłem spróbować zrobić coś więcej niż tylko prowadzić auto. Użyć słów w dobrej sprawie. 

Możesz mnie wygooglować. W tej sytuacji rzadko występujące nazwisko jest atutem. Mam nadzieję, że to sprawi, że nie będę dla Ciebie kompletnie anonimowy, a to tym samym doda tej zbiórce wiarygodności. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność, że całe pieniądze przekażę Panu K na paliwo, a w przypadku zebrania większej kwoty, że pieniądze zostaną wydane na wymienione powyżej cele.

English below:

Hi,


I'm Filip and I'm a screenwriter. But this here won't be about movies or TV series. There won’t be any fictional characters, imagined protagonists or invented conflicts. There will be real people, a real conflict, war and thousands of people trying to escape from bombed, destroyed cities where the Russians keep shooting civilians. There is not always a way out, there is not always a way to escape further west. The towns in the region lack many basic things.


I was there.

We were delivering humanitarian aid, and we evacuated people fleeing from the possibly worst places.


I was there with Mr. K.

Mr. K is one of the silent heroes of these times.

He doesn't seek publicity for himself, he barely exists on social media. He just does his own thing. The only thing he needs -- which he notoriously and briefly repeats almost over and over again - is fuel. And this very fundraiser serves precisely this purpose.


I have described in simple, step-by-step terms what one of the trips, of which Mr. K makes many, looks like. However, since this text is a bit long, I am also posting a shorter version, describing only the goals of the fundraiser. If you decide for the longer version, you can skip the shorter one.

At the very bottom you’ll also find information about what exactly the money is being raised for and a bit of information about me as well.


(I’ve called him Mr. K for his safety. The Russians are trying to target people like him. Mr. K has been warned several times by Ukrainian friends and associates that he needs to start being careful. One person thanked him on Facebook, simply calling him "Mr. K". I decided to follow this key by calling all the persons in this story this way. Please notice, that for safety reasons I am not describing in detail the places we went to or the route we took).



ve84c8d2423f3690.png

SHORT VERSION


Poltava is a city in eastern Ukraine. It’s 110 km (70 miles) from Kharkiv, 80 km (50 miles) from the front line. 


Mr. K has travelled to Poltava many times. He has friends and collaborators there. The first time he went there was after hearing there was a shortage of milk and porridge for children, mainly orphans from Kharkiv and Sumy. He bought what was need with his own money, packed it in his car and went. Since then, he’s been coming back again, and again, and again. 


I burst into tears at the end of our mission, after the long journey and saying goodbye to the people escaping from there. There simply was too much emotion, too much human tragedy. Mr. K hugged me then and showed me a pic of a three-year-old girl from the bombed city whom he had transported a few weeks ago. He said, the girl kept crying for the first two hours. On the second photo - taken at the end of their journey, there’s the very same girl sitting on Mr. K's lap, behind the wheel – pretending to be driving -- with a smile on her lips. "This is why we do it." I asked him how he could possibly cope with it – it seems all too hard. He told me how. He drops the people he drove. He arrives at the base at night. He packs up the car with humanitarian aid. At 5 a.m. he's on the road again.


Mr. K has already spent almost all money he had. On the car, on the first supplies he delivered, on fuel. Now he takes humanitarian aid from warehouses in Lviv, following the list of needs provided by the people he works with in Poltava. And he transports it to the east. Sometimes he gets some fuel from somebody. This is rarely enough for the entire route. This was also the case during our trip. In such cases he puts in his own money. But he’s running short. And he’s the kind of a person who won’t stop helping as long as he is needed there.


Mr. K has bigger plans. He wants to organize bigger convoys – it is more efficient. He’s working with others on establishing a warehouse and transport base in Vinnytsia. A truckload of humanitarian aid could easily get there, and Mr. K - with other drivers, would continue on to Poltava. This would shorten the single operation from four to two days. Further plans involve helping his network of colleagues on the spot, who distribute the items he supplies - to the specific places in Poltava, to Sumy, to Kharkov. On his way back, Mr. K takes people fleeing from Kharkiv, Sumy and all regions with a huge humanitarian crisis.


You’ll find the exact goals for this fundraiser round below the longer version of my report. You can also find informations about me there.


LONGER VERSION


(For security reasons, the text has been edited in several places. I indicate it accordingly in each of these places.)


I met Mr. K by accident. Someone gave someone my number as a trusted driver who goes to Ukraine. Someone passed it on. And someone called when I was on my way to Ukraine. She said that since I have a large off-road car, I would be useful as a part of a convoy going far east into Ukraine. Total accident. But it was not for nothing.


I crossed the border and was heading to Lviv without even knowing where I’m actually going. All I knew is that I’m going somewhere far with Mr. K. But Mr. K was on the road so we didn’t get a chance to talk until 1AM when I was already close to Lviv. This is when he tells me where we’re going. Poltava. Or maybe even further.


I meet him live at 2 o’clock at night when I finally get to the base in Lviv. It’s ran by Father H, a priest, and Mister I, head of a local Ukrainian foundation. We talk with Mr. K. And from first look into his eyes, I feel that I trust him. He's an honest man, sometimes too honest. He telle me why Poltava, when and why did he go there for the first time. He does everything for the children. He shows me a film recorder at the place where children live there. Mainly orphans from Sumy and Kharkiv. "Can you see their faces? Look into those eyes." Then I see him say the same thing and show the same film to everyone he meets. To convince them to do something for the kids there. He doesn't have to convince me any further. I have no doubt that I'm going with him in the morning. He says large foundations have pulled out of there. Food is scarce in Poltava. Milk for babies is diluted with water so that the resources they have last longer. And then, there are places further, Kharkiv and Sumy, where the situation is catastrophic. I go to get some sleep. Mr. K stays with Mister I, pointing out that his foundation is not doing enough for the children there. Kids. "Why are they guilty?”, “What did they do to deserve it?”. Everything Mr. K does, is for the kids. Mister I is patiently listening to Mr. K. In this base, everyone knows who Mr. K. is, but hardly anyone really knows him. They say he always arrives late at night, packs a full car, sleeps a few hours, and leaves early in the morning. Everyone talks about him with respect.

vba58f30f14ed236.jpeg

[screenshot from the video Mr. K is showing to everyone]



In the morning, we load six cars. Full. Floor to celling. Father H, very experienced in humanitarian actions, conducts a briefing before our departure. Only now do I fully understand the idea behind this mission. In addition to delivering the humanitarian aid, specific good that are in great demand there, we’ll have people with us who are supposed to learn about the situation and need in there. By driving a convoy of six cars, we are also to show that such a trip is possible and safe. This is important for the further steps of bringing help to the region. Father H also speaks of a different meaning of this convoy. There are very few people who go to help there. Our presence in that region shows people in a very difficult situation that the world has not forgotten about them, that they still have our support, that they are not alone. We bring hope. At the time, it sounds a bit pompous to me. My view will be verified by the reality.


Mr. K will lead the convoy. He has been there many times, he knows the route, is in contact with people on the spot, he speaks fluent Russian. Behind him is Mr. M. I’ll name him Chlap M since because he is Czech. He has been cooperating with priest H for a long time. He drove a lot in Ukraine. Next is Mr. M and Mr. G. Mr. M cooperates with various organizations, the car he drives belongs to one of them. He is a paramedic and a climber. He has experience in humanitarian missions. Afghanistan among many others. Mr. G is a backup driver and the only one among us who speaks fluent Ukrainian. Then there's me. Behind me is a second Mr. K, whom I will call Mr. A to avoid confusion. Mr. A works with people with disabilities and, with the support of organizations from Poland, he’s here to provide help for disabled people and help them evacuate to Poland. That’s his main goal in Poltava. He’s been doing this for three weeks now. The last one in the convoy is Mr. Ł in an ambulance. Mr. Ł is the leader of our mission. He is a paramedic with experience in Afghanistan and other places around the world. Mr. Ł has been working with Father H for quite some time. He is to be responsible for transport of wounded people. We are to take the wounded that are still able to sit. Mr Ł will also get to know to what extent it is possible to transport the ones who are not able to sit by themselves.


Before our departure, one of the doctors present at the base talks to me. He has been on many humanitarian missions, Iraq, Afghanistan, and cooperates with the United Nations. He says that he has to stay, because of the paper work. He wonders whether he shouldn’t just drop it all and go with us, to act, to do something. He’s convinced to stay. His work, meetings and paperwork are important. The doctor talks about the Russian army in the south. That army is commanded by a general experienced in Syria. The only Russian general who actually can say he has any succes in this war. Poltava, where we are going, is mentioned as its potential destination. The city is crucial for Russians to cut off, surround and finish off Kharkiv. Good luck, he says. Later, after returning to Poland, I am surprised by the satisfaction I feel when reading that the Ukrainians killed this general with a precise rocket strike. "Murderer of civilians in Mariupol."


I don't recognise the route to Vinnytsia. The last time I was here was over a week ago. There were miles-long traffic jams everywhere. Most of the stations were closed. The few open ones offered only one type of fuel. Gasoline here, oil there. Long queue of cars waiting. Nothing on shelves. These pictures were scary and could cause panic. Now the situation is calm. There is fuel. There are things on shelves. Only numerous block posts are slowing down the traffic. Mr K claims that the vast majority of those who wanted to leave have already left. There are regular trains and buses from most cities. Some of those who left in the first instinct are now coming back.


We are standing on the next block post. These are territorial defense’s posts. Blocks of concrete, iron anti-tank barriers, bunkers, trenches. A dozen armed men, also women. Block posts are at every key intersection, every entrance to the city. On the route to Poltava, we will pass several dozen of them. Mr. K is talking to Territorial Defense. He informs them about six cars in the convoy and we pass the block post quite fast.


Already in front of the base in Vinnytsia, we realise that a tire in Mr. K’s car broke down. Roads can be really bad and damaged here. Mr. K doesn’t have a spare on since one broke on his last trip and he didn’t have time to repair it. Luckily the other car has the same tire. Father J, another priest, welcomes us in the base with vodka he got from the Polish Consulate when they evacuated on the first day of the war. Father J will stay in Vinnytsia. "Where would he go?" He is needed here. In the base, we meet another Mr. K. Both Ks know each other, often exchange information. The second Mr. K is just coming back from Kiev.


Morning debriefing before the departure. Mr. K says that close to our route a convoy of Russian Army was completely destroyed by the Ukrainians. It was some time ag but some of solders may be still lurking in the forests. Someone asks what to do once we meet them. Should we have something as a bribe? Vodka perhaps? Mr. K explains the state of mind of such person in the forest. He’s hungry. He’s scared. And he has a rifle on him. He wants to get the fuck out of there. He needs a car. So how do we behave? Should we have documents and cash on us if he forces us to leave a car? Mr. K shakes his head - no. “Why would he leave you alive? So that you would call right away and tell the Ukrainian army that a Russian soldier is driving in such and such car?" We do not stop for three hours after crossing the Dnipro River. When we see anything disturbing, we put the pedal to the metal. 

There’s another threat. Parachuters. Agents. Saboteurs. Our answer to them is the same as above. If anything happens to the car on this section of the road — we get a flat tire, an engine stops, a car breaks down — the driver moves to another car and we keep going. Mr. K will then send his people from Poltava to get the car. 

The bridge itself is also dangerous. There are only a few of them left on the Dnipro. The rest are already destroyed by the Russians. So let’s just cross the bridge as quickly as possible.

In case we pass a column of Ukrainian army or a convoy of military supplies — we either overtake them or we let ourselves be overtaken. Russians can bomb these transports. 

“They don’t target humanitarian aid convoys?" Someone is asking. Mr. K says there’s nothing we can do about that. If the Russians want to escalate a humanitarian disaster, they will target humanitarian convoys. Not only to destroy them, but also to scare the other ones. Mr. Ł calms the situation down. Mr K drove this route so many times. He did not meet the Russians. "So we stick to it."


There is no description yet.

There is no description yet.

Download apps
Download the Zrzutka.pl mobile app and fundraise for your goal wherever you are!
Download the Zrzutka.pl mobile app and fundraise for your goal wherever you are!

Comments 2

 
2500 characters
  • AS
    Alivia Smith

    my thoughts are with you, thank you for what you are all doing!

    500 zł
  • MD
    Maria Dąbrowska

    ❤️❤️❤️ pomoc nie może się zatrzymać z powodu pustego baku!
    Wrócę tam, a tymczasem wrzucam na paliwo. 💪

    2 000 zł